Jeny! To już piętnastka, a mnie łeb napierdala...
I wybaczcie, że taki krótki i pojebany jakiś wyszedł.
I sorka za ograniczonych bohaterów, ale jak pisałam to nawet
nie wiedziałam, że tak wyszło... Hm...
Bożeno. Tylko Was przepraszam.
Za co ja się pytam?!
Bożeno. Tylko Was przepraszam.
Za co ja się pytam?!
14. I Can't Stand It
- To jest pański
dom?
- Yhym - mruknął Perry, poprawiając sobie
okulary. Jak chyba każdy taksówkarz ten jego też lubił gadać. I to bardzo. Joe
westchnął. Od dobrej pół godziny słuchał o podatkach, dziwkach, spedaleniu i
ogólnemu szerzącemu się złu. Gdyby mógł, wysiadłby w połowie drogi, ale wtedy
szedłby jakieś dwie godziny. Dał pieniądze facetowi i już otwierał drzwi, gdy
kierowca rzucił:
- Kim jesteś, że stać cię na taką chałupę?
- Ambasadorem Specjalnego Regionu
Administracyjnego Chin - mruknął znudzony do granic możliwości, po czym wysiadł
i zatrzasnął drzwi. Wyciągnął gitarę z bagażnika, po czym wszedł na swój teren.
Tyłek go bolał od tego pierdolonego siedzenia. Chociaż był to krótki spacer,
przejście spod bramy do domu jakoś mu pomogło. Zastanawiał się, co zastanie,
gdy przekroczy jego próg. Miał nadzieję, że Dylan wciąż była w środku i da się
namówić na wypad do hotelu. Steven postanowił zaszaleć, porozpierdalać pokoje i
robić inne interesujące rzeczy. A że nikt nie miał zamiaru robić tego u siebie
w domu, wypadło na hotel. Jasne, że mógł pójść z jakąś inną dziewczyną, ale po
co jak miał czarnulkę pod ręką. W dodatku lubił spędzać z nią czas.
Przynajmniej nie wpychała mu się do łóżka. Albo jeszcze nie. Wzruszył ramionami
sam do siebie, po czym nacisnął klamkę. Otwarte. Gdy wszedł, w domu panowała
cisza. I mógłby sądzić, że nikogo w nim nie było, gdyby na wprost niego nie
leżały dwie dziewczyny. Rozwalone na kanapach, spały w najlepsze. Jednej z nich
całą twarz zasłaniały włosy, ale i tak wiedział, że to była Dylan. Drugą była
jej przyjaciółka. Tylko jak ona miała na imię...
Położył przy wejściu torbę i gitarę, po
czym ruszył do kuchni. Zasłużył na coś mocnego. Wyciągnął butelkę whiskey, po
czym wrócił do salonu. Na stoliku między kanapami stały trzy butelki wina i
gin. Wszystkie doszczętnie opróżnione. Joe spojrzał jeszcze raz na te dwie
chudziny z podniesionymi brwiami. Był pod wrażeniem. Nigdzie nie było śladu
wymiocin, więc panienki zjechały w dobrym stylu. Usiadł obok Dylan, lekko
szturchając dziewczynę w łydkę.
- Suń się - rzucił, ale Bierk tylko
odetchnęła, zostając na swoim miejscu. Po odpaleniu papierosa wstał z kanapy,
podciągnął spodnie i ułożył czarną tak, żeby sobie nie przeszkadzali. Wyglądało
na to, że musiał poczekać, aż dziewczyny się obudzą. A to równie dobrze mogło
nastąpić za kilka godzin. Jednak miał czas, papierosy, alkohol, świetne
towarzystwo, a co najważniejsze wygodną kanapę.
***
Duff szedł ulicami Los Angeles bez
określonego celu. W sumie wkurwił się na Adlera, Axla, Slasha, Izzy'go... No,
na wszystkich się wkurwił. Każdy z osobna zapomniał o jego urodzinach. Niby nie
przejmował się takimi błahostkami, ale nie dawało mu to spokoju. Sam nie
wiedząc, czemu ruszył w stronę Heavenhouse. Pewnie dlatego, że było mu po
drodze. I tak nie chciał robić niczego konkretnego. Nie myślał czy spotka
Dylan, chociaż był to jej dom. Szedł do miejsca, które znał. Z dala od tych
wszystkich popaprańców z jego zespołu. Stanął przed celem, wpatrując się
uważnie w budynek. Lubił ten dom. Lubił jego klimat, wspomnienia i mieszkańców.
Nieco kopniętych jak oni sami, ale jednak zupełnie innych. Sam nie wiedział,
dlaczego ta atmosfera Heavenhouse przypominała mu rodzinny dom. Jego matka nie
wieszała koralików, zasłon na ścianach, nie paliła kadzidełek, jednak było mu
tam dobrze.
Westchnął i ruszył przed siebie. Wszedł
wolno po schodach z dłońmi w kieszeniach katany i zanim zapukał, drzwi
gwałtownie się otworzyły i stanął twarzą w twarz z Bachem. Gospodarz z początku
lekko się zdziwił, ale zaraz szeroko uśmiechnął, widząc gościa.
- Siemasz, Kaganiasty! - rzucił jak zwykle
nie wiadomo czym podniecony Sebastian. - Co ty tu robisz? Właśnie wychodzę!
- No, widzę - odparł, nieco zmieszany
Duff. - A gdzie idziesz? - zagadnął z nadzieją, że będzie mógł dołączyć do
blondyna. Nie miał zamiaru włóczyć się samemu po mieście.
- Śmigam do małego. Chcesz jechać ze mną?
- rzucił wesoło Bach, zamykając drzwi na klucz i zbiegając ze schodów. - No,
chodź pojedziesz ze mną! Mam pełny bak, więc jakoś się doczłapiemy! Rusz się,
Kagan! Jedziemy! Jedziemy! Będziemy jechać całą noc! - Sebastian strzelał
propozycjami jak z rakiety, drąc się za każdym razem, gdy kończył zdanie.
Widząc, że Duff się nie ruszył, wrócił na szczyt schodów i dosłownie zepchnął
basistę, ciągnąc zaraz w stronę samochodu, podśpiewując na całą ulicę:
- Seattle! Czeka na nas Seattle! Miasto
deszczu, błota i syfu!
Przeciągał każde słowo, niezwykle
podniecony. McKagan wyłapał tylko słowo 'Seattle' i już się nie opierał. Nie ma
to jak urodziny w rodzinnym mieście! Zdecydowanie dobrze trafił, a sława
rodzeństwa Bierk go nie zawiodła. Robili wszystko bez zastanowienia, jednak
nigdy nie ogarniał ich chaos jak Gunsów. Nawet ta ich anarchia przychodziła im
niezwykle naturalnie i nigdy się na niej nie przejechali. Wszyscy im tego
zazdrościli. Bierkowie nie robili nic na pół gwizdka, więc Duff był pewny, że
nie było szansy, żeby się nudził. Wsiadł do samochodu, Sebastian wskoczył na miejsce
kierowcy i włączył silnik. Momentalnie z głośników poleciało Wasted Generation. Muzyka łupała tak głośno, aż całe
auto podskakiwało, jednak Bach był bardzo zadowolony z tego powodu. Pograł
chwilę na kierownicy jak na perkusji, rzucił torbę na tylne siedzenie, odpalił
papierosa, po czym spojrzał na blondyna.
- Zapiąłeś pasy? - spytał.
- Co? - McKagan rzucił mu pełne
niezrozumienia spojrzenie, jednak Bach mruknął tylko:
- Bezpieczeństwo przede wszystkim.
I nie patrząc na drogę, ruszył z piskiem
opon. Duffa wbiło w fotel i gdy tylko odzyskał władzę nad rękoma, szybko zapiął
pas. Tak. Naprawdę zapowiadała się wspaniała podróż.
***
- Powiedz Dylan, że wróciłam do domu.
Joe machnął głową, po czym dziewczyna
zniknęła za drzwiami. Słyszał jak odpala samochód i odjeżdża. Erin miała
wątpliwości co do tego czy postąpiła słusznie, zostawiając przyjaciółkę sam na
sam z gitarzystą, ale nie miała wyboru. Dylan spała jak zabita, a właściciel
domu siedział obok na kanapie i raczej nie był skłonny, by Everly została do
jej przebudzenia. Kwestia dobrego wychowania przeważyła nad chęcią chronienia
czarnulki. Miała tylko nadzieję, że Dylan z tym swoim doszczętnie zniszczonym
sercem, nie zrobi nic głupiego.
Tymczasem Perry stał nad Bierk, paląc
papierosa i przyglądając się dziewczynie. Ta jakby wyczuła nieobecność swojej
towarzyszki i zaczęła się przeciągać. Przetarła zaspaną twarz i zmarszczyła
brwi, widząc nad sobą Perry'ego.
- Co ty tu robisz? - rzuciła tylko,
rozglądając się po pokoju z włosami na twarzy. - Gdzie Erin?
- Pojechała do domu, a co do pierwszego
pytania, to tu mieszkam - odpowiedział cierpliwie Joe, siadając naprzeciwko
dziewczyny. - Widzę, że korzystałaś z wolnej chałupy... - mruknął, zaciągając
się papierosem i patrząc jednoznacznie na butelki. Dylan złapała się za głowę i
odgarnęła włosy. - Wyglądasz jak zaspany suseł.
- Bardzo śmieszne - rzuciła ironicznie,
podnosząc się do pionu, jednak praktycznie od razu schyliła się, chowając głowę
między kolanami. - Czemu zawsze mnie to spotyka? - spytała bardziej siebie niż
Perry'ego płaczliwym tonem.
- Nie martw się - odparł Joe, obserwując z
lekkim półuśmiechem dziewczynę. - Kac dotyka każdego.
- Perry, proszę. Nie mówię o kacu. Wątroba
mnie tylko boli - wymamrotała niewyraźnie Dylan, nie podnosząc głowy. - I
przepraszam za to - dodała, podnosząc sflaczałą rękę i wskazując stolik.
- Daj spokój, dziewczyno - zaśmiał się
Joe. - Nie takie rzeczy się widziało. To może mi w końcu powiesz, co się stało.
Bierk wyprostowała się w końcu, patrząc na
gitarzystę, rozwalonego na kanapie jak król. I tak nie miała nic do stracenia,
a zważywszy na to, ze przez ostatnie dwa tygodnie okradała go z zapasów, była
mu winna wyjaśnienia. Zresztą i tak nie miało to już znaczenia. Wzruszyła
ramionami.
- Kiedy my sobie tak siedzimy, mój były
chłopak posuwa jakąś laseczkę - zakomunikowała bez zająknięcia. Była bardziej
smutna i zawiedziona, niż zrozpaczona. Przypomniała sobie spojrzenie Stevena,
gdy ostatni raz go widziała na chodniku. I gdzie go zostawiła. Było jej go żal,
ale i tak odeszła. - Ale nie ma co się użalać nad sobą.
- Skurwiel - rzucił Joe, podając
dziewczynie butelkę whiskey, którą ta przyjęła. - Dylan, sama powiedziałaś, że
to twój były. To jego pierdolona strata, że wybrał inną. Jesteś za młoda, żeby
marnować czas na jakichś skończonych pedałów. Dopiero po jakimś czasie
zrozumiesz, że to uczucie, to była kurewska fikcja. Mimo wszystkiego co czułaś,
trzeba zapomnieć i iść dalej. Bo inaczej będziesz się zadręczać do końca życia.
Trzeba wiedzieć, gdzie postawić pierdoloną granicę.
- Kochanie, wybacz, że ci przerwę, ale
musisz tyle przeklinać? - spytała Dylan znad butelki alkoholu. Joe rzucił jej
spojrzenie pełne wyrzutu.
- Ja się tu staram powiedzieć coś mądrego,
co cię podniesie na duchu, a ty mnie gasisz! A idź w cholerę!
- No, ej, Perry! Nie idź! - zaśmiała się
dziewczyna, widząc aktorsko rozegrane obrażalstwo. - Powiedz coś jeszcze.
Naprawdę mi się to podoba.
Joe łaskawie usiadł z powrotem, mierząc
uśmiechniętą Dylan.
- Straciłem wenę - burknął, a Bierk
wyraźnie widziała, że od początku manifestacji swojego oburzenia gitarzysta się
z nią droczył. Jednak oboje grali w tę grę dalej. Zrobiło się całkiem zabawnie.
Z Dylan uszło wcześniejsze zamartwianie się, rozluźniła się, a uśmiech nie
schodził jej z twarzy. Perry też to zauważył i w sumie oto chodziło. Chciał,
żeby dziewczyna przestała myśleć o tym co było, a zaczęła cieszyć wolnością.
Joe zastanawiał się jakim trzeba było być skurwielem, żeby doprowadzić taką
dziewczynę do załamania. W sumie sam był takim skurwielem, tylko prócz Billie i
kilku poprzednich nigdy nie angażował się na poważnie. Zresztą każdy jego
związek kończył się za obopólną zgodą, więc tak po prawdzie nie miał sobie nic
do zarzucenia.
- Może to głupie - zaczęła nagle nieco
poważniej Dylan. - Ale zastanawiam się czasem, co by było gdybym tam została...
- Jednak jesteś tutaj.
Bierk spojrzała na niego zmieszana, a Joe
poczuł, że walnął coś kompletnie głupiego. Oboje zaczęli w tym samym momencie
podziwiać ściany, a Perry gwizdnął.
- Zrobiło się niezręcznie... - wymruczał,
po chwili ciszy. Jednak zerknęli na siebie i od razu wybuchnęli śmiechem.
- Ała! - krzyczała przez śmiech Dylan. -
Moja wątroba!
- Skoro jesteś w dobrym humorze, może
skoczysz ze mną na imprezę? - spytał, uśmiechający się co chwilę Perry.
- Nie, naprawdę nie mogę, Joe.
Przepraszam, ale chyba powinnam się już zbierać. Która w ogóle jest godzina?
Dylan nieco się opanowała, ale gdy
próbowała wstać, opadła z powrotem na kanapę.
- Dobra. Nigdzie nie idziemy. - Perry
mrugnął do niej, a dziewczyna uśmiechnęła się sama do siebie, zamykając na
chwilę oczy.
- To muszę zadzwonić do Sebastiana, że...
Słyszysz?! - Dylan nagle przerwała, podskakując i wyzbywając się wcześniejszego
wątpliwego stanu. Jednak wstać nie wstała, tylko nasłuchiwała. Po chwili i Joe
usłyszał. Walnął facepalma, zdając sobie sprawę, czego słuchali. Widocznie
automatyczny odtwarzacz się włączył, a muzyka poniosła się po całym domu.
- Panie Perry. Czujesz pan to?! - rzuciła
wyraźnie podekscytowana dziewczyna. Gdyby ktoś organizował tańce na siedząco,
Bierk zgarnęłaby wszystkie nagrody. Rytm przejmował powoli jej ciało od stóp do
głowy. Po chwili skakała w miejscu. Czarna tak się rozkręciła, że jakimś cudem
wstała i zaczęła wirować po pokoju. - Nie wiedziałam, że masz takie płyty! -
rzuciła, dając się ponieść funkowi. Latała po całym salonie, wyśpiewując każdą
linijkę tekstu. - Ale mnie to bierze!
- To nie moje. Steven uwielbia ich słuchać
- mruknął kompletnie zażenowany Joe. Jednak nie mógł przestać się uśmiechać,
widząc naglą radość dziewczyny. - Dobrze się czujesz? - spytał,
obserwując poważne miny Dylan, gdy śpiewała razem z zespołem. Ta wymachiwała
nogami, rękoma, udając samego Maurice'a White'a. A wychodziło jej to
naprawdę dobrze. Jeśli ktoś lubił takie wygibasy.
- Wspaniale! Lepiej niż w domu! A teraz...
Teraz wszyscy wstają! - krzyknęła, wskakując na schody i rozkładając ręce jakby
w środku były tłumy ludzi, a nie tylko Perry i ona. Weszła na samą górę, ciągle
nie wypadając z rytmu. Gdy weszła, obróciła się na pięcie i zaczęła krzyczeć:
- Wstajemy! Wszyscy! Pan, pani, gruby
dzieciak i ten pan z tyłu! - rzuciła, wskazując na gitarzystę. - Nie ma
siedzenia! Boogie zaprasza!
Joe patrzył na
nią jakby Bierk zwariowała, nie ruszając się z miejsca, jednak Dylan wzniosła
nagle ręce w górę i dosłownie stańczyła, nie zeszła, po schodach. Ciągle
śpiewając, podeszła do niego i pociągnęła go za sweter.
- Co ty robisz?
- spytał, trąc czoło.
- Powiedziałam:
wszyscy! - syknęła, ale gdy tylko Joe wstał, odwrócił się i dosłownie
przeskoczył kanapę, uciekając przed dziewczyną. - O, nie! Boogie dogoni
wszystkich! - krzyczała za nim, biegając po całym domu.
- Odczep się,
wariatko!
- Dygi dygi
dygi! Potrzebne ci cekinowe wdzianko!
- Upiłaś się! To
można wyleczyć!
- Nie bądź
sztywniakiem, panie Perry! Na scenie umie się ruszać, a w domu stary pierdziel!
W pewnym
momencie Dylan po prostu padła wycieńczona na podłogę i z rozłożonymi na boki
rękoma, wpatrywała się w sufit, chichrając się przy tym jak zjarana nastolatka.
- Kocham boogie
- wydyszała, a uśmiech nie schodził jej z twarzy. Perry chciał coś powiedzieć,
ale w tym czasie zabrzmiał głośny dzwonek telefonu. Dziewczyna jak widać
zaniemogła, więc Joe poszedł odebrać. Przedtem jednak wyłączył boogie, co Dylan
przyjęła z wyraźnym niezadowoleniem. Podniósł słuchawkę i nawet nie zdążył
powiedzieć słowa, gdy ktoś wydarł się prosto w słuchawkę, przekrzykując grającą
w tle muzykę:
- Wyłaź! Już
jesteśmy!
I nieznany
rozmówca rozłączył się tak szybko jak zadzwonił. Perry'emu jeszcze przez moment
dzwoniło w uszach, a gdy się uspokoiło, Joe zorientował się, że z dworza
słychać było trąbienie samochodu. Nawet nie zauważył, gdy Dylan zaczęła biegać
po domu, zbierając swoje rzeczy i wrzucając je do torby. Gdy miała wszystko,
szybko podbiegła do niego, odrzucając włosy, które ciągle spadały jej na twarz.
- To po mnie!
Trzymaj się! Dzięki za wszystko! - rzuciła z uśmiechem, pocałowała go szybko w
policzek i wybiegła z domu, zostawiając otwarte na oścież drzwi z kluczami w
zamku. Perry instynktownie poszedł za nią, ale widział tylko jej długie włosy i
rozpiętą białą koszulę, powiewającą w biegu. Dylan szybko dotarła do bramy, za
którą czekał jakiś samochód. Muzyka łupała ze środka jakby siedzący w nim
kolesie chcieli wypalić sobie mózgi. Krzyczeli coś do Bierk, która przerzuciła
torbę za płot, po czym sama wdrapała się na niego i po chwili była już po
drugiej stronie. Podbiegła do samochodu i weszła przez otwarte okno na tylne
siedzenia. Gdy tylko znalazła się w środku, auto ruszyło z piskiem opon, a
muzyka jeszcze przez dłuższy czas niosła się w oddali, aż zupełnie ucichła.
***
- Więc... Miałem ten tatuaż, a potem... Zdecydowaliśmy się dać go
na okładkę - mruknął Axl, wskazując na ramię. Udzielili tego wywiadu dla
świętego spokoju. W dodatku oboje przegrali zakład ze Stevenem i musieli
siedzieć ponad dwie godziny, odpowiadając w kółko na te same pytania. Do tego
następna wypowiedź dziennikarza dobiła ich jakąkolwiek wiarę w ludzi.
- I to będzie jedna z rzeczy, które opowiesz swoim wnukom.
- Nie wiem czy zauważyłeś, ale Slash chciał mieć proste włosy -
kontynuował, ignorując faceta Axl i mówiąc dalej. Slash zachichotał, patrząc
uważanie na siedzącego obok rudego.
- Nie prosiłem o proste włosy! - zaprzeczył, nie mogą powstrzymać
śmiechu.
- Ależ tak - spokojnie odparł Rose, śmiejąc się pod nosem z
głupoty kudłatego.
- Nie - dodał
już poważniejszy Hudson.
- Tak, nie
zaprzeczaj.
- Nie
prosiłem...
- Prosiłeś.
- Dlaczego tak
mówisz?
- Bo prosiłeś.
- Dlaczego?
Byłem pijany?
Po dwóch
godzinach oboje z Rose'm wyszli z hotelu. Jakże wspaniale było poczuć wolność.
Bez tego pierdzenia w stołek i siedzenia z ludźmi ubranych w garniaki, mających
w dupach korniszony. Zdecydowanie lepiej było wrócić do siebie. Slash
szturchnął zamyślonego rudzielca.
- To co? Gdzie
teraz? - spytał, idąc w stronę parkingu, gdzie zostawili samochód. Jednak Axl
nie poszedł za nim. Slash zatrzymał się więc w pół kroku i powtórzył pytanie.
- Cicho! -
uciszył go Rose. Hudson spojrzał na niego z podniesionymi brwiami, ale
wokalista nie mógł tego zobaczyć. - Tworzę! - rzucił tylko, po czym szybkim
krokiem zmierzał do parkingu. Slash wzruszył ramionami i poczłapał za nim,
paląc papierosa. Ile dziwnych rzeczy zdarzyło mu się z tą rudą pizdą? Slash nie
miał tyle palców, żeby zliczyć wszystkie akcje. W tej chwili trudno mu było
nawet zliczyć do trzech. Gdy Axl doszedł do auta, zaczął się szarpać z klamką
jak zirytowany pięciolatek. Jednak to Slash miał kluczyki i władzę. Nie
przewidział tylko tego, że twórczy zapęd Rose'a, doprowadzi go do wybicia okna
łokciem i dostania się do środka. Hudson szedł jednak niewzruszony dalej, a gdy
wsiadł na miejsce kierowcy, jego towarzysz już bazgrał jakieś słowa na
drzwiach. Świetnie,
przeleciało czarnemu przez głowę. A
dopiero co wypożyczyliśmy tę furę. Odpalił silnik i wyjechał z
parkingu, kierując się do ich mieszkania. Jednak wcześniej zajechał pod
monopolowy. Pracowała tam naprawdę fajna dziewczyna, jednak jak na złość dziś
był jakiś stary, gruby facet. Kupił trzy paczki fajek, kilka browców, jedną
tequilę oraz dwa Daniel'sy. Gdy wrócił do samochodu, Axl podskakiwał na
siedzeniu z niecierpliwością, wypatrując gitarzysty.
- Jedźmy już!
No, jedźmy! - krzyczał podniecony. Slash domyślił się, że jego przyjaciel
właśnie skończył piosenkę, gdy on był w sklepie. No, tak. Wena to paskudna
suka. Potrafiła złapać w najmniej odpowiednim momencie. Gdy dojechali na
miejsce, Axl wyskoczył z jeszcze jadącego auta i zniknął w mieszkaniu. A propos
dziwnych akcji, Slasha już chyba nie miało nic zdziwić. Wysiadł z samochodu,
gdy nagle coś wyleciało mu z kieszeni skóry. Wyglądało to na papierek. Jednak
czarny go podniósł i rozłożył. O mało się nie opluł, czytając słowa napisane na
świstku. Gdy skończył, obmacał kieszenie, szukając jeszcze podobnych liścików,
ale nic nie znalazł. Obracał papierek kilkanaście razy, jednak nic więcej nie
było na nim napisane. Wciąż trzymając karteczkę przed sobą, pognał za Axlem,
wołając, że potrzebuje gitary.
***
- Siemasz, Duffy! - krzyknęła rozradowana Dylan, obejmując szyję
McKagana ramieniem, aż po łokieć i całując go w policzek. Basista nieco się
zdziwił, szczególnie, że dziewczyna lekko go poddusiła, przygniatając mu głowę
do zagłówka, jednak po chwili czując swobodę, potarmosił ją po włosach, rzucił
'Siemanko', a zadowolona Bierk szturchnęła tylko swojego brata i rzuciła się z
powrotem na tylne siedzenia, wyciągając nogi między miejsca z przodu.
- Coś ty tam robiła, że taka zadowolona jesteś? - krzyknął bez
przywitania do siostry Sebastian, patrząc na Dylan przez tylne lusterko.
Oczywiście w międzyczasie nie patrzył na drogę, śpiewał z wokalistą Y&T,
palił papierosa i zmieniał biegi. Duff zastanawiał się czy dobrze zrobił,
wsiadając do samochodu tego furiata. Dylan jakby czytała mu w myślach,
ignorując przy tym pytanie brata:
- Nie martw się, Duffy. Sebastian został poczęty w tym
samochodzie, więc rajdowca ma we krwi.
Przerażony McKagan zerknął na Bacha, który w tym momencie
szczerzył się szeroko, miętoląc peta jak farmer źdźbło zboża.
- Jak umrzemy to przynajmniej od razu trafimy pod Schody do Nieba
- dodała niewzruszona turbulencjami dziewczyna, wyciągając skręta. Duff
odwrócił się do niej, zdając sobie sprawę, że nigdy nie znał Bierków tak dobrze
jak myślał. Dziewczyna łącznie z rzeczami ciągle podskakiwała na siedzeniu, ale
nie zważała na to. Spokojnie próbowała odpalić blanta. W pewnym momencie
samochód wjechał w jakąś dziurę i mocno nimi potrząsnęło. Duff bał się, że
pękła opona, ale Bach jechał niestrudzenie dalej. - Ja pierdolę, Sebastian! -
rzuciła zirytowana dziewczyna, nie mogąc zapalić jointa. - Możesz nie wjeżdżać
w takie gówna?! Jedź prosto!
Jej brat wrócił do poprzedniej szaleńczej jazdy i McKgana myślał,
że czarna jeszcze doda, żeby zwolnił czy coś w tym guście, ale ta rzuciła
tylko:
- Dziękuję!
Duffa wbiło w fotel, skrzyżował ramiona na klatce piersiowej,
mocno przycisnął do siebie i zmniejszył się o co najmniej dziesięć centymetrów.
Musiała minąć dobra połowa drogi zanim jako tako przywyknął do dziwnego stylu
jazdy Bacha. W sumie sam jeździł niezbyt uważnie, Slash to już w ogóle był
demon szybkości, ale to przewyższało najśmielsze oczekiwania. Podczas podróży
myślał o Seattle. Mieście, w którym niektórzy włóczędzy byli naprawdę
szczęśliwi. Żyli według ustalonego rytmu, można było ich spotkać na ulicach
rozmawiających z ludźmi. Na ich twarzach gościł uśmiech. Ale można było tez
spotkać tak zwanych "ludzi sukcesu". Zarobili miliony dolarów, a nie
przeżyli ani jednego szczęśliwego dnia. Wszystko zaczynało się i kończyło w tym
mieście.
Po dobrych czterech godzinach jazdy Bierkowie wpadli na kolejny
wspaniały pomysł umilenia sobie podróży.
- Ej, Sebastian. Nasz pasażer jakiś taki niemrawy. Może go tak
rozweselić? - rzuciła Dylan, oddając kolejnego z rzędu skręta Duffowi.
- O, super! - Bach podłapał myśl. - To jedna z naszych ulubionych
gier. Kagan, spodoba ci się to. Wierz mi!
Rzucił głupi wyszczerz basiście, który spojrzał pytająco na
dziewczynę. Ta wzruszyła ramionami i odparła:
- Będziemy cię podrywać.
- Że co takiego?! - wrzasnął Duff, rzucając jej zdziwione
spojrzenie. - On też?! - spytał, wskazując na Bacha. Gdy czarna potwierdziła,
zaczął się stawiać. - Nie będzie mnie obmacywał! Ocipieliście?!
- Oj, spokojnie - mruknęła niezbita z tropu Dylan. - Nikt cię nie
będzie macał. Rzucamy najżałośniejsze teksty na podryw. Kto nie przebije,
przegrywa. Plus do tego oczywiście musisz zaaprobować zwycięzcę.
- To znaczy?
Dziewczyna po raz kolejny wzruszyła ramionami.
- To już zależy od ciebie.
- To ja już mam championa - rzucił blondyn, puszczając oczko do
czarnej. Ta tylko walnęła go lekko w ramię i zaciągnęła blantem. Sebastian
ściszył muzykę, a Dylan oparła łokcie na siedzeniach pasażera i kierowcy, po
czym oddała głos bratu. Ten odchrząknął i powiedział zalotnym głosem:
- Twoje usta wyglądaja na samotne... Może spotkają się z moimi?
Duffowi już na początku przestawała podobać się ta gra. Bach
patrzył na niego jak na kolację. Wzdrygnął się, ale nie zdążył nic powiedzieć,
bo uprzedziła go dziewczyna:
- E! Słabe! Wszyscy to znają! Dobra, to może coś prostego na
początek... - Zamyśliła się, po czym złapała McKagana za podbródek, żeby
patrzył jej w oczy. Dylan jednak nic mu nie zrobiła, tylko zaczęła zezować. -
Chciałabym mieć zeza, żeby widzieć cię podwójnie.
- Tia, tia. Zostaw go! - mruknął Sebastian. - Twoje oczy są
niebieskie jak ocean... I kochanie utonąłem w morzu.
Dylan zabuczała i znowu skierowała Duffa do siebie, nie zważając
na to, że blondyn był coraz bardziej zagubiony. Czuł się osaczony przez te
dwójkę zdrowo kopniętego rodzeństwa. Jednak nikt nie pozwolił mu nawet
pomyśleć.
- Chciałabym być twoimi skarpetami... Żebym była z tobą na każdym
kroku.
McKagan walnął facepalma, co wywołało okrzyk radości u dziewczyny,
a zawodzenie Sebastiana.
- Widzisz? - rzuciła do Bacha. - To oznaka, że wygrywam!
- Wmawiaj sobie, skarbie. Teraz moja kolej. Jeśli nic nie trwa
wiecznie, będziesz moim niczym?
- Twój tata był bokserem? Bo jesteś nokautem.
- Nie jestem pijany. Tylko zatrułem się tobą.
Rodzeństwo rzucało tekstami na podryw jak z karabinu, a Duff nie
mógł przestać ich słuchać. Już nie chodziło o wygraną, ale o niesamowite
relacje między tym dwojgiem. Zdrowa, a w ich przypadku, chora rywalizacja wcale
nie wpływała na ich braterskie przywiązanie. McKagan nigdy nie widział tak
idealnej rodzinki. Co prawda oboje należeli do pojebanego pokolenia Los
Angeles, ale gdyby żyli na bezludnej wyspie, nic nie mogłoby przeszkodzić im w
dogadaniu się. Byli zawsze zgodni, odpowiadali praktycznie w tych samych
momentach, kochali się. I było to widać na każdym kroku. Nawet gdy jedno
docinało drugiemu. Duff nie mógł tego zrozumieć i w jakimś stopniu zazdrościł
im tego. Jak chyba zresztą wszyscy.
- Myślałam, że szczęście zaczyna się na 'S'. Dlaczego więc moje
zaczyna się na 'D'?
- Mogę zrobić ci zdjęcie? Chcę pokazać moim znajomym, że anioły
istnieją naprawdę.
- Jesteś religijny? Bo... Jesteś odpowiedzią na moje modlitwy.
- Nie jestem fotografem, ale mogę zrobić nasze wspólne zdjęcie.
- Mogę odprowadzić cię do domu? Bo rodzice mówili mi, żeby
podążała za marzeniami.
W tym momencie zapadła cisza. Dylan z Duffem spojrzeli na
Sebastiana, czekając na jakąś odpowiedź. Ten jednak ciężko myślał, aż w końcu
wybuchnął, uderzając z całej siły w kierownicę.
- Nie! Znowu wygrała! Nigdy nie przebiję tego taniego tekstu!
Znowu kurwa lepsza! A pierdolcie się!
Dylan parsknęła śmiechem, a chwilę po niej McKagan. Przez kolejne
parędziesiąt minut Bach cały zły wpatrywał się w drodze, gdy jego siostra
omawiała warunki swojego zwycięstwa z Duffem.