środa, 11 marca 2015

God Loves Hippies: I Can't Stand It

           Perry Perry:
Jeny! To już piętnastka, a mnie łeb napierdala... 
I wybaczcie, że taki krótki i pojebany jakiś wyszedł. 
I sorka za ograniczonych bohaterów, ale jak pisałam to nawet 
nie wiedziałam, że tak wyszło... Hm...
Bożeno. Tylko Was przepraszam.
Za co ja się pytam?!

14. I Can't Stand It

- To jest pański dom?

- Yhym - mruknął Perry, poprawiając sobie okulary. Jak chyba każdy taksówkarz ten jego też lubił gadać. I to bardzo. Joe westchnął. Od dobrej pół godziny słuchał o podatkach, dziwkach, spedaleniu i ogólnemu szerzącemu się złu. Gdyby mógł, wysiadłby w połowie drogi, ale wtedy szedłby jakieś dwie godziny. Dał pieniądze facetowi i już otwierał drzwi, gdy kierowca rzucił:

- Kim jesteś, że stać cię na taką chałupę?

- Ambasadorem Specjalnego Regionu Administracyjnego Chin - mruknął znudzony do granic możliwości, po czym wysiadł i zatrzasnął drzwi. Wyciągnął gitarę z bagażnika, po czym wszedł na swój teren. Tyłek go bolał od tego pierdolonego siedzenia. Chociaż był to krótki spacer, przejście spod bramy do domu jakoś mu pomogło. Zastanawiał się, co zastanie, gdy przekroczy jego próg. Miał nadzieję, że Dylan wciąż była w środku i da się namówić na wypad do hotelu. Steven postanowił zaszaleć, porozpierdalać pokoje i robić inne interesujące rzeczy. A że nikt nie miał zamiaru robić tego u siebie w domu, wypadło na hotel. Jasne, że mógł pójść z jakąś inną dziewczyną, ale po co jak miał czarnulkę pod ręką. W dodatku lubił spędzać z nią czas. Przynajmniej nie wpychała mu się do łóżka. Albo jeszcze nie. Wzruszył ramionami sam do siebie, po czym nacisnął klamkę. Otwarte. Gdy wszedł, w domu panowała cisza. I mógłby sądzić, że nikogo w nim nie było, gdyby na wprost niego nie leżały dwie dziewczyny. Rozwalone na kanapach, spały w najlepsze. Jednej z nich całą twarz zasłaniały włosy, ale i tak wiedział, że to była Dylan. Drugą była jej przyjaciółka. Tylko jak ona miała na imię... 

Położył przy wejściu torbę i gitarę, po czym ruszył do kuchni. Zasłużył na coś mocnego. Wyciągnął butelkę whiskey, po czym wrócił do salonu. Na stoliku między kanapami stały trzy butelki wina i gin. Wszystkie doszczętnie opróżnione. Joe spojrzał jeszcze raz na te dwie chudziny z podniesionymi brwiami. Był pod wrażeniem. Nigdzie nie było śladu wymiocin, więc panienki zjechały w dobrym stylu. Usiadł obok Dylan, lekko szturchając dziewczynę w łydkę.

- Suń się - rzucił, ale Bierk tylko odetchnęła, zostając na swoim miejscu. Po odpaleniu papierosa wstał z kanapy, podciągnął spodnie i ułożył czarną tak, żeby sobie nie przeszkadzali. Wyglądało na to, że musiał poczekać, aż dziewczyny się obudzą. A to równie dobrze mogło nastąpić za kilka godzin. Jednak miał czas, papierosy, alkohol, świetne towarzystwo, a co najważniejsze wygodną kanapę.

***

Duff szedł ulicami Los Angeles bez określonego celu. W sumie wkurwił się na Adlera, Axla, Slasha, Izzy'go... No, na wszystkich się wkurwił. Każdy z osobna zapomniał o jego urodzinach. Niby nie przejmował się takimi błahostkami, ale nie dawało mu to spokoju. Sam nie wiedząc, czemu ruszył w stronę Heavenhouse. Pewnie dlatego, że było mu po drodze. I tak nie chciał robić niczego konkretnego. Nie myślał czy spotka Dylan, chociaż był to jej dom. Szedł do miejsca, które znał. Z dala od tych wszystkich popaprańców z jego zespołu. Stanął przed celem, wpatrując się uważnie w budynek. Lubił ten dom. Lubił jego klimat, wspomnienia i mieszkańców. Nieco kopniętych jak oni sami, ale jednak zupełnie innych. Sam nie wiedział, dlaczego ta atmosfera Heavenhouse przypominała mu rodzinny dom. Jego matka nie wieszała koralików, zasłon na ścianach, nie paliła kadzidełek, jednak było mu tam dobrze.

Westchnął i ruszył przed siebie. Wszedł wolno po schodach z dłońmi w kieszeniach katany i zanim zapukał, drzwi gwałtownie się otworzyły i stanął twarzą w twarz z Bachem. Gospodarz z początku lekko się zdziwił, ale zaraz szeroko uśmiechnął, widząc gościa.

- Siemasz, Kaganiasty! - rzucił jak zwykle nie wiadomo czym podniecony Sebastian. - Co ty tu robisz? Właśnie wychodzę!

- No, widzę - odparł, nieco zmieszany Duff. - A gdzie idziesz? - zagadnął z nadzieją, że będzie mógł dołączyć do blondyna. Nie miał zamiaru włóczyć się samemu po mieście. 

- Śmigam do małego. Chcesz jechać ze mną? - rzucił wesoło Bach, zamykając drzwi na klucz i zbiegając ze schodów. - No, chodź pojedziesz ze mną! Mam pełny bak, więc jakoś się doczłapiemy! Rusz się, Kagan! Jedziemy! Jedziemy! Będziemy jechać całą noc! - Sebastian strzelał propozycjami jak z rakiety, drąc się za każdym razem, gdy kończył zdanie. Widząc, że Duff się nie ruszył, wrócił na szczyt schodów i dosłownie zepchnął basistę, ciągnąc zaraz w stronę samochodu, podśpiewując na całą ulicę:

- Seattle! Czeka na nas Seattle! Miasto deszczu, błota i syfu!

Przeciągał każde słowo, niezwykle podniecony. McKagan wyłapał tylko słowo 'Seattle' i już się nie opierał. Nie ma to jak urodziny w rodzinnym mieście! Zdecydowanie dobrze trafił, a sława rodzeństwa Bierk go nie zawiodła. Robili wszystko bez zastanowienia, jednak nigdy nie ogarniał ich chaos jak Gunsów. Nawet ta ich anarchia przychodziła im niezwykle naturalnie i nigdy się na niej nie przejechali. Wszyscy im tego zazdrościli. Bierkowie nie robili nic na pół gwizdka, więc Duff był pewny, że nie było szansy, żeby się nudził. Wsiadł do samochodu, Sebastian wskoczył na miejsce kierowcy i włączył silnik. Momentalnie z głośników poleciało Wasted Generation. Muzyka łupała tak głośno, aż całe auto podskakiwało, jednak Bach był bardzo zadowolony z tego powodu. Pograł chwilę na kierownicy jak na perkusji, rzucił torbę na tylne siedzenie, odpalił papierosa, po czym spojrzał na blondyna.

- Zapiąłeś pasy? - spytał.

- Co? - McKagan rzucił mu pełne niezrozumienia spojrzenie, jednak Bach mruknął tylko:

- Bezpieczeństwo przede wszystkim.

I nie patrząc na drogę, ruszył z piskiem opon. Duffa wbiło w fotel i gdy tylko odzyskał władzę nad rękoma, szybko zapiął pas. Tak. Naprawdę zapowiadała się wspaniała podróż.

***

- Powiedz Dylan, że wróciłam do domu.

Joe machnął głową, po czym dziewczyna zniknęła za drzwiami. Słyszał jak odpala samochód i odjeżdża. Erin miała wątpliwości co do tego czy postąpiła słusznie, zostawiając przyjaciółkę sam na sam z gitarzystą, ale nie miała wyboru. Dylan spała jak zabita, a właściciel domu siedział obok na kanapie i raczej nie był skłonny, by Everly została do jej przebudzenia. Kwestia dobrego wychowania przeważyła nad chęcią chronienia czarnulki. Miała tylko nadzieję, że Dylan z tym swoim doszczętnie zniszczonym sercem, nie zrobi nic głupiego.

Tymczasem Perry stał nad Bierk, paląc papierosa i przyglądając się dziewczynie. Ta jakby wyczuła nieobecność swojej towarzyszki i zaczęła się przeciągać. Przetarła zaspaną twarz i zmarszczyła brwi, widząc nad sobą Perry'ego. 

- Co ty tu robisz? - rzuciła tylko, rozglądając się po pokoju z włosami na twarzy. - Gdzie Erin?

- Pojechała do domu, a co do pierwszego pytania, to tu mieszkam - odpowiedział cierpliwie Joe, siadając naprzeciwko dziewczyny. - Widzę, że korzystałaś z wolnej chałupy... - mruknął, zaciągając się papierosem i patrząc jednoznacznie na butelki. Dylan złapała się za głowę i odgarnęła włosy. - Wyglądasz jak zaspany suseł.

- Bardzo śmieszne - rzuciła ironicznie, podnosząc się do pionu, jednak praktycznie od razu schyliła się, chowając głowę między kolanami. - Czemu zawsze mnie to spotyka? - spytała bardziej siebie niż Perry'ego płaczliwym tonem.

- Nie martw się - odparł Joe, obserwując z lekkim półuśmiechem dziewczynę. - Kac dotyka każdego. 

- Perry, proszę. Nie mówię o kacu. Wątroba mnie tylko boli - wymamrotała niewyraźnie Dylan, nie podnosząc głowy. - I przepraszam za to - dodała, podnosząc sflaczałą rękę i wskazując stolik.

- Daj spokój, dziewczyno - zaśmiał się Joe. - Nie takie rzeczy się widziało. To może mi w końcu powiesz, co się stało.

Bierk wyprostowała się w końcu, patrząc na gitarzystę, rozwalonego na kanapie jak król. I tak nie miała nic do stracenia, a zważywszy na to, ze przez ostatnie dwa tygodnie okradała go z zapasów, była mu winna wyjaśnienia. Zresztą i tak nie miało to już znaczenia. Wzruszyła ramionami.

- Kiedy my sobie tak siedzimy, mój były chłopak posuwa jakąś laseczkę - zakomunikowała bez zająknięcia. Była bardziej smutna i zawiedziona, niż zrozpaczona. Przypomniała sobie spojrzenie Stevena, gdy ostatni raz go widziała na chodniku. I gdzie go zostawiła. Było jej go żal, ale i tak odeszła. - Ale nie ma co się użalać nad sobą.

- Skurwiel - rzucił Joe, podając dziewczynie butelkę whiskey, którą ta przyjęła. - Dylan, sama powiedziałaś, że to twój były. To jego pierdolona strata, że wybrał inną. Jesteś za młoda, żeby marnować czas na jakichś skończonych pedałów. Dopiero po jakimś czasie zrozumiesz, że to uczucie, to była kurewska fikcja. Mimo wszystkiego co czułaś, trzeba zapomnieć i iść dalej. Bo inaczej będziesz się zadręczać do końca życia. Trzeba wiedzieć, gdzie postawić pierdoloną granicę. 
- Kochanie, wybacz, że ci przerwę, ale musisz tyle przeklinać? - spytała Dylan znad butelki alkoholu. Joe rzucił jej spojrzenie pełne wyrzutu.

- Ja się tu staram powiedzieć coś mądrego, co cię podniesie na duchu, a ty mnie gasisz! A idź w cholerę!

- No, ej, Perry! Nie idź! - zaśmiała się dziewczyna, widząc aktorsko rozegrane obrażalstwo. - Powiedz coś jeszcze. Naprawdę mi się to podoba. 

Joe łaskawie usiadł z powrotem, mierząc uśmiechniętą Dylan.

- Straciłem wenę - burknął, a Bierk wyraźnie widziała, że od początku manifestacji swojego oburzenia gitarzysta się z nią droczył. Jednak oboje grali w tę grę dalej. Zrobiło się całkiem zabawnie. Z Dylan uszło wcześniejsze zamartwianie się, rozluźniła się, a uśmiech nie schodził jej z twarzy. Perry też to zauważył i w sumie oto chodziło. Chciał, żeby dziewczyna przestała myśleć o tym co było, a zaczęła cieszyć wolnością. Joe zastanawiał się jakim trzeba było być skurwielem, żeby doprowadzić taką dziewczynę do załamania. W sumie sam był takim skurwielem, tylko prócz Billie i kilku poprzednich nigdy nie angażował się na poważnie. Zresztą każdy jego związek kończył się za obopólną zgodą, więc tak po prawdzie nie miał sobie nic do zarzucenia. 

- Może to głupie - zaczęła nagle nieco poważniej Dylan. - Ale zastanawiam się czasem, co by było gdybym tam została...

- Jednak jesteś tutaj.

Bierk spojrzała na niego zmieszana, a Joe poczuł, że walnął coś kompletnie głupiego. Oboje zaczęli w tym samym momencie podziwiać ściany, a Perry gwizdnął.

- Zrobiło się niezręcznie... - wymruczał, po chwili ciszy. Jednak zerknęli na siebie i od razu wybuchnęli śmiechem.

- Ała! - krzyczała przez śmiech Dylan. - Moja wątroba!

- Skoro jesteś w dobrym humorze, może skoczysz ze mną na imprezę? - spytał, uśmiechający się co chwilę Perry.

- Nie, naprawdę nie mogę, Joe. Przepraszam, ale chyba powinnam się już zbierać. Która w ogóle jest godzina?

Dylan nieco się opanowała, ale gdy próbowała wstać, opadła z powrotem na kanapę.

- Dobra. Nigdzie nie idziemy. - Perry mrugnął do niej, a dziewczyna uśmiechnęła się sama do siebie, zamykając na chwilę oczy.

- To muszę zadzwonić do Sebastiana, że... Słyszysz?! - Dylan nagle przerwała, podskakując i wyzbywając się wcześniejszego wątpliwego stanu. Jednak wstać nie wstała, tylko nasłuchiwała. Po chwili i Joe usłyszał. Walnął facepalma, zdając sobie sprawę, czego słuchali. Widocznie automatyczny odtwarzacz się włączył, a muzyka poniosła się po całym domu.


- Panie Perry. Czujesz pan to?! - rzuciła wyraźnie podekscytowana dziewczyna. Gdyby ktoś organizował tańce na siedząco, Bierk zgarnęłaby wszystkie nagrody. Rytm przejmował powoli jej ciało od stóp do głowy. Po chwili skakała w miejscu. Czarna tak się rozkręciła, że jakimś cudem wstała i zaczęła wirować po pokoju. - Nie wiedziałam, że masz takie płyty! - rzuciła, dając się ponieść funkowi. Latała po całym salonie, wyśpiewując każdą linijkę tekstu. - Ale mnie to bierze!

- To nie moje. Steven uwielbia ich słuchać - mruknął kompletnie zażenowany Joe. Jednak nie mógł przestać się uśmiechać, widząc naglą  radość dziewczyny. - Dobrze się czujesz? - spytał, obserwując poważne miny Dylan, gdy śpiewała razem z zespołem. Ta wymachiwała nogami, rękoma, udając samego Maurice'a White'a. A wychodziło jej to naprawdę dobrze. Jeśli ktoś lubił takie wygibasy.

- Wspaniale! Lepiej niż w domu! A teraz... Teraz wszyscy wstają! - krzyknęła, wskakując na schody i rozkładając ręce jakby w środku były tłumy ludzi, a nie tylko Perry i ona. Weszła na samą górę, ciągle nie wypadając z rytmu. Gdy weszła, obróciła się na pięcie i zaczęła krzyczeć:

- Wstajemy! Wszyscy! Pan, pani, gruby dzieciak i ten pan z tyłu! - rzuciła, wskazując na gitarzystę. - Nie ma siedzenia! Boogie zaprasza!

Joe patrzył na nią jakby Bierk zwariowała, nie ruszając się z miejsca, jednak Dylan wzniosła nagle ręce w górę i dosłownie stańczyła, nie zeszła, po schodach. Ciągle śpiewając, podeszła do niego i pociągnęła go za sweter. 

- Co ty robisz? - spytał, trąc czoło.

- Powiedziałam: wszyscy! - syknęła, ale gdy tylko Joe wstał, odwrócił się i dosłownie przeskoczył kanapę, uciekając przed dziewczyną. - O, nie! Boogie dogoni wszystkich! - krzyczała za nim, biegając po całym domu. 

- Odczep się, wariatko!

- Dygi dygi dygi! Potrzebne ci cekinowe wdzianko!

- Upiłaś się! To można wyleczyć!

- Nie bądź sztywniakiem, panie Perry! Na scenie umie się ruszać, a w domu stary pierdziel!

W pewnym momencie Dylan po prostu padła wycieńczona na podłogę i z rozłożonymi na boki rękoma, wpatrywała się w sufit, chichrając się przy tym jak zjarana nastolatka.

- Kocham boogie - wydyszała, a uśmiech nie schodził jej z twarzy. Perry chciał coś powiedzieć, ale w tym czasie zabrzmiał głośny dzwonek telefonu. Dziewczyna jak widać zaniemogła, więc Joe poszedł odebrać. Przedtem jednak wyłączył boogie, co Dylan przyjęła z wyraźnym niezadowoleniem. Podniósł słuchawkę i nawet nie zdążył powiedzieć słowa, gdy ktoś wydarł się prosto w słuchawkę, przekrzykując grającą w tle muzykę:

- Wyłaź! Już jesteśmy!

I nieznany rozmówca rozłączył się tak szybko jak zadzwonił. Perry'emu jeszcze przez moment dzwoniło w uszach, a gdy się uspokoiło, Joe zorientował się, że z dworza słychać było trąbienie samochodu. Nawet nie zauważył, gdy Dylan zaczęła biegać po domu, zbierając swoje rzeczy i wrzucając je do torby. Gdy miała wszystko, szybko podbiegła do niego, odrzucając włosy, które ciągle spadały jej na twarz.

- To po mnie! Trzymaj się! Dzięki za wszystko! - rzuciła z uśmiechem, pocałowała go szybko w policzek i wybiegła z domu, zostawiając otwarte na oścież drzwi z kluczami w zamku. Perry instynktownie poszedł za nią, ale widział tylko jej długie włosy i rozpiętą białą koszulę, powiewającą w biegu. Dylan szybko dotarła do bramy, za którą czekał jakiś samochód. Muzyka łupała ze środka jakby siedzący w nim kolesie chcieli wypalić sobie mózgi. Krzyczeli coś do Bierk, która przerzuciła torbę za płot, po czym sama wdrapała się na niego i po chwili była już po drugiej stronie. Podbiegła do samochodu i weszła przez otwarte okno na tylne siedzenia. Gdy tylko znalazła się w środku, auto ruszyło z piskiem opon, a muzyka jeszcze przez dłuższy czas niosła się w oddali, aż zupełnie ucichła.

***

- Więc... Miałem ten tatuaż, a potem... Zdecydowaliśmy się dać go na okładkę - mruknął Axl, wskazując na ramię. Udzielili tego wywiadu dla świętego spokoju. W dodatku oboje przegrali zakład ze Stevenem i musieli siedzieć ponad dwie godziny, odpowiadając w kółko na te same pytania. Do tego następna wypowiedź dziennikarza dobiła ich jakąkolwiek wiarę w ludzi.

- I to będzie jedna z rzeczy, które opowiesz swoim wnukom.

- Nie wiem czy zauważyłeś, ale Slash chciał mieć proste włosy - kontynuował, ignorując faceta Axl i mówiąc dalej. Slash zachichotał, patrząc uważanie na siedzącego obok rudego.

- Nie prosiłem o proste włosy! - zaprzeczył, nie mogą powstrzymać śmiechu.

- Ależ tak - spokojnie odparł Rose, śmiejąc się pod nosem z głupoty kudłatego.

- Nie - dodał już poważniejszy Hudson.

- Tak, nie zaprzeczaj.

- Nie prosiłem...

- Prosiłeś.

- Dlaczego tak mówisz?

- Bo prosiłeś.

- Dlaczego? Byłem pijany?

Po dwóch godzinach oboje z Rose'm wyszli z hotelu. Jakże wspaniale było poczuć wolność. Bez tego pierdzenia w stołek i siedzenia z ludźmi ubranych w garniaki, mających w dupach korniszony. Zdecydowanie lepiej było wrócić do siebie. Slash szturchnął zamyślonego rudzielca.

- To co? Gdzie teraz? - spytał, idąc w stronę parkingu, gdzie zostawili samochód. Jednak Axl nie poszedł za nim. Slash zatrzymał się więc w pół kroku i powtórzył pytanie.

- Cicho! - uciszył go Rose. Hudson spojrzał na niego z podniesionymi brwiami, ale wokalista nie mógł tego zobaczyć. - Tworzę! - rzucił tylko, po czym szybkim krokiem zmierzał do parkingu. Slash wzruszył ramionami i poczłapał za nim, paląc papierosa. Ile dziwnych rzeczy zdarzyło mu się z tą rudą pizdą? Slash nie miał tyle palców, żeby zliczyć wszystkie akcje. W tej chwili trudno mu było nawet zliczyć do trzech. Gdy Axl doszedł do auta, zaczął się szarpać z klamką jak zirytowany pięciolatek. Jednak to Slash miał kluczyki i władzę. Nie przewidział tylko tego, że twórczy zapęd Rose'a, doprowadzi go do wybicia okna łokciem i dostania się do środka. Hudson szedł jednak niewzruszony dalej, a gdy wsiadł na miejsce kierowcy, jego towarzysz już bazgrał jakieś słowa na drzwiach. Świetnie, przeleciało czarnemu przez głowę. A dopiero co wypożyczyliśmy tę furę. Odpalił silnik i wyjechał z parkingu, kierując się do ich mieszkania. Jednak wcześniej zajechał pod monopolowy. Pracowała tam naprawdę fajna dziewczyna, jednak jak na złość dziś był jakiś stary, gruby facet. Kupił trzy paczki fajek, kilka browców, jedną tequilę oraz dwa Daniel'sy. Gdy wrócił do samochodu, Axl podskakiwał na siedzeniu z niecierpliwością, wypatrując gitarzysty.

- Jedźmy już! No, jedźmy! - krzyczał podniecony. Slash domyślił się, że jego przyjaciel właśnie skończył piosenkę, gdy on był w sklepie. No, tak. Wena to paskudna suka. Potrafiła złapać w najmniej odpowiednim momencie. Gdy dojechali na miejsce, Axl wyskoczył z jeszcze jadącego auta i zniknął w mieszkaniu. A propos dziwnych akcji, Slasha już chyba nie miało nic zdziwić. Wysiadł z samochodu, gdy nagle coś wyleciało mu z kieszeni skóry. Wyglądało to na papierek. Jednak czarny go podniósł i rozłożył. O mało się nie opluł, czytając słowa napisane na świstku. Gdy skończył, obmacał kieszenie, szukając jeszcze podobnych liścików, ale nic nie znalazł. Obracał papierek kilkanaście razy, jednak nic więcej nie było na nim napisane. Wciąż trzymając karteczkę przed sobą, pognał za Axlem, wołając, że potrzebuje gitary.

***

- Siemasz, Duffy! - krzyknęła rozradowana Dylan, obejmując szyję McKagana ramieniem, aż po łokieć i całując go w policzek. Basista nieco się zdziwił, szczególnie, że dziewczyna lekko go poddusiła, przygniatając mu głowę do zagłówka, jednak po chwili czując swobodę, potarmosił ją po włosach, rzucił 'Siemanko', a zadowolona Bierk szturchnęła tylko swojego brata i rzuciła się z powrotem na tylne siedzenia, wyciągając nogi między miejsca z przodu. 

- Coś ty tam robiła, że taka zadowolona jesteś? - krzyknął bez przywitania do siostry Sebastian, patrząc na Dylan przez tylne lusterko. Oczywiście w międzyczasie nie patrzył na drogę, śpiewał z wokalistą Y&T, palił papierosa i zmieniał biegi. Duff zastanawiał się czy dobrze zrobił, wsiadając do samochodu tego furiata. Dylan jakby czytała mu w myślach, ignorując przy tym pytanie brata:

- Nie martw się, Duffy. Sebastian został poczęty w tym samochodzie, więc rajdowca ma we krwi.

Przerażony McKagan zerknął na Bacha, który w tym momencie szczerzył się szeroko, miętoląc peta jak farmer źdźbło zboża. 

- Jak umrzemy to przynajmniej od razu trafimy pod Schody do Nieba - dodała niewzruszona turbulencjami dziewczyna, wyciągając skręta. Duff odwrócił się do niej, zdając sobie sprawę, że nigdy nie znał Bierków tak dobrze jak myślał. Dziewczyna łącznie z rzeczami ciągle podskakiwała na siedzeniu, ale nie zważała na to. Spokojnie próbowała odpalić blanta. W pewnym momencie samochód wjechał w jakąś dziurę i mocno nimi potrząsnęło. Duff bał się, że pękła opona, ale Bach jechał niestrudzenie dalej. - Ja pierdolę, Sebastian! - rzuciła zirytowana dziewczyna, nie mogąc zapalić jointa. - Możesz nie wjeżdżać w takie gówna?! Jedź prosto!

Jej brat wrócił do poprzedniej szaleńczej jazdy i McKgana myślał, że czarna jeszcze doda, żeby zwolnił czy coś w tym guście, ale ta rzuciła tylko:

- Dziękuję!

Duffa wbiło w fotel, skrzyżował ramiona na klatce piersiowej, mocno przycisnął do siebie i zmniejszył się o co najmniej dziesięć centymetrów. Musiała minąć dobra połowa drogi zanim jako tako przywyknął do dziwnego stylu jazdy Bacha. W sumie sam jeździł niezbyt uważnie, Slash to już w ogóle był demon szybkości, ale to przewyższało najśmielsze oczekiwania. Podczas podróży myślał o Seattle. Mieście, w którym niektórzy włóczędzy byli naprawdę szczęśliwi. Żyli według ustalonego rytmu, można było ich spotkać na ulicach rozmawiających z ludźmi. Na ich twarzach gościł uśmiech. Ale można było tez spotkać tak zwanych "ludzi sukcesu". Zarobili miliony dolarów, a nie przeżyli ani jednego szczęśliwego dnia. Wszystko zaczynało się i kończyło w tym mieście.

Po dobrych czterech godzinach jazdy Bierkowie wpadli na kolejny wspaniały pomysł umilenia sobie podróży.

- Ej, Sebastian. Nasz pasażer jakiś taki niemrawy. Może go tak rozweselić? - rzuciła Dylan, oddając kolejnego z rzędu skręta Duffowi. 

- O, super! - Bach podłapał myśl. - To jedna z naszych ulubionych gier. Kagan, spodoba ci się to. Wierz mi!

Rzucił głupi wyszczerz basiście, który spojrzał pytająco na dziewczynę. Ta wzruszyła ramionami i odparła:

- Będziemy cię podrywać.

- Że co takiego?! - wrzasnął Duff, rzucając jej zdziwione spojrzenie. - On też?! - spytał, wskazując na Bacha. Gdy czarna potwierdziła, zaczął się stawiać. - Nie będzie mnie obmacywał! Ocipieliście?!

- Oj, spokojnie - mruknęła niezbita z tropu Dylan. - Nikt cię nie będzie macał. Rzucamy najżałośniejsze teksty na podryw. Kto nie przebije, przegrywa. Plus do tego oczywiście musisz zaaprobować zwycięzcę.

- To znaczy?

Dziewczyna po raz kolejny wzruszyła ramionami.

- To już zależy od ciebie.

- To ja już mam championa - rzucił blondyn, puszczając oczko do czarnej. Ta tylko walnęła go lekko w ramię i zaciągnęła blantem. Sebastian ściszył muzykę, a Dylan oparła łokcie na siedzeniach pasażera i kierowcy, po czym oddała głos bratu. Ten odchrząknął i powiedział zalotnym głosem:

- Twoje usta wyglądaja na samotne... Może spotkają się z moimi?

Duffowi już na początku przestawała podobać się ta gra. Bach patrzył na niego jak na kolację. Wzdrygnął się, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo uprzedziła go dziewczyna:

- E! Słabe! Wszyscy to znają! Dobra, to może coś prostego na początek... - Zamyśliła się, po czym złapała McKagana za podbródek, żeby patrzył jej w oczy. Dylan jednak nic mu nie zrobiła, tylko zaczęła zezować. - Chciałabym mieć zeza, żeby widzieć cię podwójnie.

- Tia, tia. Zostaw go! - mruknął Sebastian. - Twoje oczy są niebieskie jak ocean... I kochanie utonąłem w morzu.

Dylan zabuczała i znowu skierowała Duffa do siebie, nie zważając na to, że blondyn był coraz bardziej zagubiony. Czuł się osaczony przez te dwójkę zdrowo kopniętego rodzeństwa. Jednak nikt nie pozwolił mu nawet pomyśleć.

- Chciałabym być twoimi skarpetami... Żebym była z tobą na każdym kroku.

McKagan walnął facepalma, co wywołało okrzyk radości u dziewczyny, a zawodzenie Sebastiana.

- Widzisz? - rzuciła do Bacha. - To oznaka, że wygrywam!

- Wmawiaj sobie, skarbie. Teraz moja kolej. Jeśli nic nie trwa wiecznie, będziesz moim niczym?

- Twój tata był bokserem? Bo jesteś nokautem.

- Nie jestem pijany. Tylko zatrułem się tobą.

Rodzeństwo rzucało tekstami na podryw jak z karabinu, a Duff nie mógł przestać ich słuchać. Już nie chodziło o wygraną, ale o niesamowite relacje między tym dwojgiem. Zdrowa, a w ich przypadku, chora rywalizacja wcale nie wpływała na ich braterskie przywiązanie. McKagan nigdy nie widział tak idealnej rodzinki. Co prawda oboje należeli do pojebanego pokolenia Los Angeles, ale gdyby żyli na bezludnej wyspie, nic nie mogłoby przeszkodzić im w dogadaniu się. Byli zawsze zgodni, odpowiadali praktycznie w tych samych momentach, kochali się. I było to widać na każdym kroku. Nawet gdy jedno docinało drugiemu. Duff nie mógł tego zrozumieć i w jakimś stopniu zazdrościł im tego. Jak chyba zresztą wszyscy. 

- Myślałam, że szczęście zaczyna się na 'S'. Dlaczego więc moje zaczyna się na 'D'?

- Mogę zrobić ci zdjęcie? Chcę pokazać moim znajomym, że anioły istnieją naprawdę.

- Jesteś religijny? Bo... Jesteś odpowiedzią na moje modlitwy.

- Nie jestem fotografem, ale mogę zrobić nasze wspólne zdjęcie.

- Mogę odprowadzić cię do domu? Bo rodzice mówili mi, żeby podążała za marzeniami.

W tym momencie zapadła cisza. Dylan z Duffem spojrzeli na Sebastiana, czekając na jakąś odpowiedź. Ten jednak ciężko myślał, aż w końcu wybuchnął, uderzając z całej siły w kierownicę.

- Nie! Znowu wygrała! Nigdy nie przebiję tego taniego tekstu! Znowu kurwa lepsza! A pierdolcie się!

Dylan parsknęła śmiechem, a chwilę po niej McKagan. Przez kolejne parędziesiąt minut Bach cały zły wpatrywał się w drodze, gdy jego siostra omawiała warunki swojego zwycięstwa z Duffem.

wtorek, 3 marca 2015

Sex, Drugs & Rock'N'Roll: Long Nights

          Perry can dance:
Naprawdę rozdział będzie przesycony długimi nocami.
Ten post to same rozstania i powroty.
Trochę dramatycznie w niektórych momentach, no ale cóż...
A tak wgl zakładka 'Bohaterowie' doczekała się aktualizacji.

14. Long Nights

Erin leżała na nieskazitelnie białej kanapie w domu Perry'ego, patrząc się w sufit. Obok spała w najlepsze Dylan, obie były kompletnie pijane. Dodatkowo w ramionach czarnulki ułożył się kot. Tak, kot. Okazało się, że maleństwem pani Perry był właśnie on. Joe obiecał, że się nim zajmie podczas nieobecności swojej żony, ale oczywiście zapomniał.

- Zobacz jaki słodki! - Śmiała się Dylan, biorąc w ramiona kocura i pokazując go Everly.

Gdy Bierk wyjeżdżała ze Seattle, gitarzysta dał jej klucze do domu i poprosił o zajęcie się kociskiem. Dylan bez problemu przyjęła propozycję i z głębokiej dobroci serca wzięła na siebie obowiązki niańki. Jednak Erin nie mogła uwierzyć w to, że relacje między nią a Perry'm były iście przyjacielskie. A przynajmniej z jego strony. Jej przyjaciółka była niesamowicie wrażliwą osobą i bała się, że ten ją wykorzysta, a potem zostawi ze złamanym sercem. Westchnęła.

A propos złamanych serc - jej również zostało zdeptane. Dylan była świeżo po zebraniu z ziemi kawałków swojego uczucia, ale mimo, że tego nie pokazywała, Erin wiedziała, że nadal kochała Stevena. I przez to cierpiała. Jej przyjaciółka jednak nie skarżyła się, wszystko nosiła w swoim sercu. Jednak na wieść o zdradzie Axla, skupiła się stuprocentowo na Everly. Dziewczyna nie mogła uwierzyć w to, że jej przyjaciółka była tak chętna do pomocy, pomimo własnych dość sporych problemów. Bierk była światełkiem jej życia. Małym cichym dobrym duszkiem pośród nieskończonych ciemności nędznej rzeczywistości. Co by bez niej zrobiła? Bez wcześniejszych informacji zrobiła jej ulubionego drinka, pozwoliła wypłakać, wysłuchała, dała wsparcie, czasem rzuciła jakimś żarcikiem, przez który Erin lekko się uśmiechała przez łzy.

- Wiem jak się czujesz... - powiedziała po dwóch godzinach rozmowy. - Przecież obie wiemy, że Steven nie był mi wierny. Nie chcę umniejszać wagi twojego bólu.  W pierwszym etapie po zdradzie bardzo cierpiałam, a Steven miał na mnie wyjątkowo wylane. Był chłodny, wręcz czepiał się o to, że miałam mu za złe seks z jakąś przypadkową dziewczyną. Nie zdawał sobie sprawy z tego jak czułam się upokorzona. Jednak w dłuższej perspektywie czasowej, gdy trzeźwiał, stopniowo uświadamiał sobie, że mnie skrzywdził. Starał się odbudować zaufanie między nami sprzed zdrady. Mówiłaś mi wtedy, żebym go zostawiła. Jednak tak mocno go kochałam, że chciałam mu wybaczyć. Nie chciałam tego robić na siłę ze strachu przed samotnością. Więc dałam sobie i jemu czas.

- Chcesz mi powiedzieć, że mam mu wybaczyć?! - rzuciła oskarżycielsko Erin, której alkohol powoli zaczynał uderzać do głowy.

- Kochasz go? - odpowiedziała pytaniem na pytanie Bierk, patrząc uważnie na przyjaciółkę.

- Kocham... - odparła po chwili ciszy dziewczyna, załamując ręce i na nowo zaczynając płakać. Dylan przytuliła ją do siebie i pozwoliła ponownie moczyć sobie koszulę.

Erin pociągnęła nosem. Postanowiła poczekać. Było zdecydowanie za wcześnie, żeby podejmować decyzję o rozstaniu. Dylan miała rację. Powinna dać opaść emocjom i przeanalizować następne kroki. Całe szczęście zaczynał się weekend i nie musiały iść do pracy. Zresztą była jakaś piąta rano, a one obie były kompletnie pijane. Erin przystała również na propozycję Dylan. Obie miały mieszkać w domu u Perry'ch przez następne dwa tygodnie, czyli do powrotu pani gospodarz. Jak się miały potem dowiedzieć, posiadłość stała się ich azylem.

***

Sebastian siedział w domu razem ze Scotti'm i od jakichś dwóch dni starali się napisać do końca piosenkę. Nie ruszali się nigdzie poza łazienką i jego pokojem. Dookoła wszędzie walały się zgniecione puszki po piwie, kawałki niedojedzonej pizzy i jakieś szmaty. Rachel zostawił ich poprzedniego dnia, Rob w ogóle się nie pojawił, a Sabo dzwonił, że niedługo przyjedzie.

- Niedługo. Ta jasne! Dzwonił trzy godziny temu! - prychnął Hill, rzucając gitarę na łóżko i rozmasowując zmęczoną twarz. - Masz jeszcze coś do picia? - spytał zrezygnowany, szturchając Bacha.

- Piwo czy wódka?

- Daj wódę. Może coś nam wyjdzie jak się schlejemy. - Scotti uśmiechnął się półgębkiem, ciągnąc porządnego łyka czystej. Gdy tylko przełknął, o mało alkohol mu się nie cofnął, a Sebastian głośno się roześmiał. Praktycznie w tym samym momencie ktoś zadzwonił do drzwi. - O. Przylazła księżniczka. Zajebię gnoja - rzucił zły Hill, ocierając brodę z wyplutej wódki. Bach tylko pokręcił głową, poklepał przyjaciela po ramieniu i wstał, by otworzyć gitarzyście. Miał nadzieję, że z pomocą Snake'a uda im się w końcu skończyć ten kawałek. Nie wiedział czemu, ale wszyscy byli dziwnie rozkojarzeni w ostatnim czasie. Rob nie odbierał telefonu i nawet nie było możliwości, żeby zrobić porządna próbę. Złapał za klamkę i pociągnął.

- Gdzie byłeś, skurwielu? - rzucił z uśmiechem Sebastian, patrząc na Sabo wyczekująco. Jednak Dave posłał mu tylko długie spojrzenie i nic nie odpowiedział. Dopiero po chwili Bach zobaczył, że chłopak był dziwnie sztywny. Obie dłonie włożył do kieszenie spodni i podciągał co chwilę nosem. Wyglądał co najmniej podejrzane. - Co jest, stary? - spytał Bach, trącając kumpla w ramię, ale ten tylko westchnął głęboko i przesunął się w bok. Dopiero wtedy blondyn zdał sobie sprawę, że ktoś stał za gitarzystą. Bach zdrętwiał. Sabo minął go w drzwiach i wszedł głębiej do domu, zostawiając wokalistę samego z dziewczyną. Nie chciał być świadkiem tego spotkania. Miał tylko nadzieję, że Sebastian postąpi słusznie.

Tymczasem czarnulka stała ze zwieszoną głową, a małe dłonie zbiła w pięści. Trwali dobrą chwilę w milczeniu, nie mając pojęcia, kto powinien zacząć.

- Sebastian... - Dylan w końcu podniosła na brata czerwone od płaczu oczy. Jej głos praktycznie co chwilę się załamywał. - Wiem, że cię zawiodłam. Nigdy nie pomyślałam, że będę w stanie cię zranić. I to co mówiłam... Ja wcale tak nie myślałam. Przepraszam cię za to wszystko. Byłam wtedy wściekła. Nigdy nie chciałam zaciągnąć tego tak daleko, bo wiem, że to nie była twoja wina. Chciałeś mnie chronić, a ja cię tylko dobijałam. Nawet nie zauważyłam, kiedy stałeś się mężczyzną, a przestałeś być moim młodszym braciszkiem. Jestem w jakimś cholernym dołku i nie mogę się wydostać. Potrzebuję cię, żebyś wyciągnął mnie z tego syfu. - Dylan ciągle płakała, a pod koniec ściszyła głos, nie mogąc się opanować. - Tak bardzo mi przykro...

Sebastian stał w drzwiach zmieszany, nie mając pojęcia co robić. Cały jego dobry humor wyparował i teraz zostało tylko napięcie i smutek. Z jednej strony chciał, żeby Dylan się zamknęła i po prostu się przytuliła, ale czekał. Druga strona podszeptywała mu, że zasłużyła na to. Jednak szybko odrzucił od siebie te myśli. Był zły, że w ogóle pomyślał o czymś takim. Zastanawiał się co powiedzieć, a jego siostra stała przed nim roztrzęsiona, prosząc o wybaczenie. Jednak on też tego potrzebował. Przez ten czas rozłąki tęsknił, przeklinał, pił, miał dosyć zamartwiania się. Teraz też w jakimś sensie był zły na Dylan za to, że przyszła do niego pierwsza. Zamiast bycia w domu, siedzenia na dupie, wkurwiania się i jęczenia, mógł wziąć sprawy w swoje ręce i jej poszukać.

- Widzę... Widzę, że masz próbę - wyjąkała Dylan, ocierając łzy z twarzy wyciągniętym rękawem, a Sebastian zdał sobie sprawę, że ciągle nic nie powiedział. - To... To może ja już pójdę...

- Oni mogą się pieprzyć. Zostań ze mną - wyrzucił w końcu, gdy dziewczyna już się odwracała, by odejść. Nawet nie wiedział, kiedy przygarnął siostrę do siebie i mocno przytulił. Wtulił twarz w jej włosy, zaciskając z całej siły powieki. - I jestem wściekły, bo nigdy nie podziękowałem ci za bycie moją mamą i tatą. Zawsze będę cię kochał, cokolwiek zrobisz. Jesteś moją siostrą.

Dylan oddała uścisk, obejmując brata w pasie i wybuchając głośnym płaczem. Stali tak w otwartych drzwiach jeszcze dobrą chwilę, zanim Sebastian pocałował dziewczynę w czubek głowy i wprowadził do domu. Musiał mieć ją pod ramieniem, by czuć, że już nie ucieknie.

- A teraz chodźmy na próbę. Koniec tych czułości - rzucił do siostry, szczerząc się w ten swój charakterystyczny sposób. Dylan wybuchnęła śmiechem, chociaż ciągle miała mokre policzki od łez. Sebastian zaprowadził ją do swojego pokoju, gdzie siedzieli zamyśleni Hill i Sabo. Gdy rodzeństwo weszło, od razu posłali im nerwowe spojrzenia, ale widząc uśmiechy na twarzach Bierków, rozluźnili się i też przyłączyli do świętowania powrotu. W trakcie dołączył Bolan, któremu wyrzuty sumienia nie pozwalały zostawić przyjaciół w potrzebie. Gdy wszedł z basem na plecach, zmierzył wszystkich w pokoju i mruknął:

- Przegapiłem coś?

Jednak nikt nie był łaskawy wytłumaczyć mu co się stało, ale Rachel głupi nie był i gdy zobaczył Dylan, od razu wszystko zrozumiał. Z chęcią dołączył do świętującej czwórki, która właśnie rozlewała kolejkę. Długo nie trwało zanim Bach uciszył towarzystwo i wskoczył na wzmacniacz. - Uwaga, skurwiele! Mam do zakomunikowania coś bardzo ważnego!

- Jesteś w ciąży?! - wykrzyknął Scotti, łapiąc się za głowę. - Wiedziałem!

- Spierdalaj! - rzucił do niego blondyn, po czym kontynuował:

- Chcę zadedykować ten kawałek mojej siostrze, więc z łaski swojej pomóżcie mi!

Czwórka Skid Row zajęła pozycje, do tego Sabo z chęcią wskoczył za perkusję, patrząc z uśmiechem na resztę. Sebastian stanął przed mikrofonem, po czym odchrząknął.

- Piosenka może nie jest świeżuteńka... I nie mojego autorstwa. Ale... - W tamtym momencie wszyscy parsknęli śmiechem. - Cicho! - rzucił groźnie Bach, po czym Snake walnął w bębny i piosenka się zaczęła.


***

- Sorka, Deb, ale nic z tego nie będzie! Musisz sobie sama zorganizować wieczorek! - Rob krzyczał do słuchawki, próbując zagłuszyć dudniącą muzykę, jednak słabo mu to wychodziło. - Trzymaj się!

Rzucił słuchawką i pobiegł zaraz z powrotem do salonu, gdzie skakała w najlepsze reszta Skidów i Dylan. Nikt więcej. To była ich prywatna impreza i nikt nie mógł im przeszkodzić. Wszyscy cieszyli się, że rodzeństwo Bierk się pogodziło. No i z powrotem Dylan standard jedzeniowy znowu wrócił do normalności. W sumie cała ich szóstka była jak postrzelone rodzeństwo. Jak jedno z nich miało rozpierdolony nastrój czy kłopoty, dotykało to każdego z nich z osobna. Dlatego mieli się z czego cieszyć. Tymczasem po drugiej stronie słuchawki siedziała Debbie. Blondynka odłożyła telefon i włożyła kciuk do ust. Bajecznie. Z nikim nie mogła się dziś zobaczyć. Z Gunsami nie miała zamiaru się bawić. Nie po ostatnim razie. Gdy się obudziła po podróży, ogarnęła ciemny pokój. To, co zobaczyła wcale jej nie zachwyciło. Steven bzykał się z blondynką, która wcześniej klęczała obok Deb. Z ich twarzy mogła wywnioskować, że wciąż byli naćpani. Slash leżał z anielskim wyrazem twarzy w kącie, Duff to samo, a po Izzy'm nie było śladu. Podobnie jak po Einstein'ie. Człowiek zagadka. Adler znalazła tylko obok siebie jakąś pastylkę. Zmarszczyła brwi, wpatrując się na tabletkę. Przy nikim innym nie znajdowała się ani jedna, tylko przy niej. Z niemałymi wątpliwościami podniosła kapsułkę, oglądając ją z każdych stron.

- To pomoże ci wstać - rzucił jakiś szatyn, siedzący w kącie. Z tego co dostrzegła Debbie był raczej w kiepskim stanie i łykał na tabsa w jej ręku. - Masz szczęście. Einstein nie daje ich byle komu. Robiłaś to pierwszy raz?

- Wybacz, ale ty to...?

Chłopak rzucił jej tylko krótkie spojrzenie i spuścił głowę. Chyba próbował się jakoś ogarnąć. Co polegało tylko na siedzeniu.
- Neil. Neil Ambruse - rzucił w końcu po dość długiej chwili przerwy. - I serio radzę ci połknąć tabletkę. Jeśli nie chcesz zbierać swojego mózgu z podłogi - dodał, nie podnosząc głowy.

- Coś o tym wiesz? - spytała blondynka, wrzucając kapsułkę do ust i połykając.

- Można tak powiedzieć - odmruknął Ambruse. - Ale w przeciwieństwie do wszystkich w tym pokoju nie jestem naćpany.

- Nie? - rzuciła prześmiewczo Debbie.

- Gdy wy tu leżeliście dobry dzień, siedziałem i pilnowałem was. Zjaraliśmy blanta z Einsteinem, a potem trochę mnie zamroczyło.

- Pilnujesz ćpunów?

- Tam - Neil wskazał jakiegoś bruneta. - Leży mój brat.

- Widzisz. A mój tam. - Debbie rzuciła spojrzenie Stevenowi, obściskującemu się z nieznaną blondynką. Od razu ją zemdlił sam widok, więc szybko się podniosła i skierowała do drzwi. - Spierdalamy, Neil?

- Nie. Poczekam, aż się obudzi.


Alder już łapała za klamkę, ale zatrzymała się jednak przed wyjściem, czując dziwną ciekawością związaną z osobą Neila. Chwilę postała w miejscu, zanim rzuciła:

- Jak się obudzi, będzie go słychać. Chodź. Zrobimy sobie kawy, herbaty czy to tam zostało w tej kuchni.

O dziwo chłopak się zgodził. Powoli wstał i poszedł za blondynką. Gdy oboje weszli do kuchni, zastali dwie osoby rozwalone na podłodze, które ominęli i jednego marudera leżącego na zlewie. Deb złapała go za tył koszuli i pociągnęła, brutalnie zrzucając na ziemię. Nie przejęła się zbytnio chłopakiem, który bezwładnie pierdyknął o glebę. Szczerze miała dosyć tych wszystkich przypadkowych ludzi, których nawet Gunsi nie znali i przyleźli z ulicy. Wypijali ich alkohol, spali w ich domu, często nawet zajmowali ich sypialnie. W sumie to były praktycznie gołe materace, ale i tak wpierdalali się z brudnymi butami do ich azylu. Westchnęła, nalewając do czajnika wody. 

- Kawy... Czy kawy? - spytała, odwracając się do Neila. Debbie musiała nieźle zadzierać głowę, żeby widzieć jego twarz. Chłopak wzruszył ramionami i walnął się na krzesło. Siedzieli chyba dobre dwie godziny zanim z pokoju dobiegł odgłos poruszania się. Adler dowiedziała się w międzyczasie, że Ambruse poznał się z chłopakami przez jakąś byłą laskę Slasha i od tego czasu żyli w dobrych stosunkach. Zaciekawił ją fakt, że jej nowy znajomy chodził do szkoły aktorskiej i nawet nieźle mu szło. Nie był ćpunem ani pijakiem, chociaż potrafił się wykazać od czasu do czasu. Obraz Gunsów nieco podniósł się w oczach Debbie, gdy okazało się, że nie znali samych narkomanów i innych uzależnieniowców. Można to było zapisać do ich krótkiej listy normalnych osiągnięć. W sumie znajdowały się na niej znajomość z Ambrusem abstynentem i... To chyba wszystko, pomyślała Debbie, szukając w pamięci czegoś, co nie odbiegało od normy przeciętnego obywatela.

Szybko zleciał jej czas, który spędziła z Neil'em. Wydawało jej się, że praktycznie po piętnastu minutach żegnała kolesia, podtrzymującego brata wciąż żeglującego w świecie Einsteina. Właśnie. Po tajemniczym jegomościu nie było śladu. Człowiek widmo. Naprawdę był wart swojej mrocznej legendy, która krążyła po mieście jak niesamowita bajka nie mogąca się ziścić. Debbie przeszukała cały dom i nie znalazła ani jednego śladu jego istnienia. Jedynymi dowodami na to była ona sama i reszta Gunsów.

Dziewczyna ocknęła się z dziwnej nostalgii, gdy łyżeczka spadła na ziemię. Schylając się po nią, zauważyła dwóch nowych ludzi w kuchni. Po chwili Debbie siedziała razem z Duffem i Slashem nad kubkami kawy. Wszyscy starali się dojść do siebie po animowanej podróży i na razie osiągnęli tylko etap zombie. Ubrani na cebulkę kiwali się w przód i w tył z kubkami w obu dłoniach, zupełnie jakby nie zdawali sobie sprawy, że kawa już dawno ostygła. Deb patrzyła z politowaniem na ich dwójkę, zdając sobie sprawę, że wyglądała podobnie. O ile nie tak samo. W pewnym momencie do kuchni weszła dziewczyna. Ale nie blondynka. W samej koszulce i rozklekotanymi trampkami na nogach. Adlerowej wydawała się dziwnie znajoma. Szatynka w ogóle nie zwróciła na nią uwagi tylko otworzyła lodówkę i wyciągnęła z niej cenny płyn. Pozbyła się kapsla, uderzając piwem o kant blatu. Pogrzebała chwilę w kieszeni koszulki, wydobyła papierosa z paczki, po czym momentalnie go odpaliła. Włosy miała wysoko spięte, ale wielkie różowe okulary zasłaniały jej oczy.

- Hej! - rzuciła miło Debbie. Dziewczyna powoli odwróciła się w jej stronę, ale niczego nie powiedziała. Patrzyła tylko długo na trójkę zmarnowanych ludzi przy stoliku, aż w końcu podniosła okulary na czoło. Miała mocno zarysowane oczy, ale te i tak były naturalnie duże i lśniące. Gdyby nie ten wyraz..., pomyślała Debbie. Szatynka zjechała dziewczynę spojrzeniem, aż w końcu mruknęła:

- Co za gówniany poranek...

Po czym wyszła, zostawiając mocno zszokowaną całym zajściem Adler, która sądziła, że przynajmniej dowie się jak damulka miała na imię. Spojrzała wymownie na Slasha i Duffa, jako takich dochodzących do siebie. Na jej pytające spojrzenie McKagan wzruszył ramionami, poprawiając sobie kocyk na ramionach.

- Nie jest od nas - wybełkotał, a Deb machnęła porozumiewawczo głową. No, tak. Ile to tego dziadostwa zostało po imprezie? Wybudzali się z pijanego amoku w przeróżnych częściach domu, wygrzebywali zza zasłon, dywanów czy innych interesujących przedmiotów zbierających kurz. Wychodzili stamtąd jak krety z kopców.

- To zostaje nam czekać, aż reszta się obudzi... - rzuciła do dwóch ćpunów, którzy niemrawo zakołysali się możliwe na potwierdzenie jej słów, chociaż kto ich tam wiedział. Blondynka westchnęła, patrząc w czarny płyn w kubku.

***

Sebastian obudził się jako pierwszy. Leżał na kanapie, a cała reszta ludzi porozkładała się na ziemi. Szybko poszukał jednej ważnej osoby. Odetchnął z ulgą, widząc Dylan rozwaloną na Robie i Sabo. Głowa dziewczyny leżała na plecach perkusisty, a nogi plątały się z kopytami Dave'a. Bach uśmiechnął się do siebie, widząc, że wszystko wróciło do normy. Zresztą niedługo mieli się wybierać w trasę z Bon Jovi, co dodatkowo polepszyło mu humor. Nie wyobrażał sobie wyjazdu bez poprzedniego pogodzenia się z siostrą. Zresztą miał cichą nadzieję, że ta zgodzi się na wspólny wypad w trasę. Chociaż zdawał sobie sprawę z nikłej szansy. Praca, obowiązki czy zwyczajne niechcenie wtrącania się w sprawy zespołu stały na drodze rodzeństwu. Tylko bez Dylan Skid Row w ogóle by nie powstało. To ona pozwalał im grać długo i tak głośno jak chcieli, udostępniła garaż, wymyśliła nazwę, pomogła napisać nawet niektóre teksty. W sumie wszyscy traktowali ją jak członka zespołu. Do tego trasa sprawiała, że Sebastian się cieszył i chciał dzielić się tym szczęściem ze swoją siostrą. Niektórzy zarzucali im, że spędzają ze sobą za dużo czasu. ale ktokolwiek tak twierdził mógł się cmoknąć. 

Skoro w domu i w zespole wszystko grało, została jedna sprawa. A mianowicie Maria. Dość dawno jej nie widział. Jej i Parisa. Wciąż pewnie byli u matki dziewczyny. Należało to do nieco gorszych chwil w jego życiu - przeprosiny. Kochał tę dziewczynę, ale jak sobie coś ubzdurała... Odetchnął głęboko. Obiecał sobie, że przed trasą do nich pojedzie. Ale na razie chciał cieszyć się tym, co miał. A mianowicie Dylan. Jeszcze raz zerknął na siostrę. Na pewno też będzie chciała z nim pojechać do bratanka. Na początku swojego związku z Marią Sebastian bał się, że dziewczyna nie będzie lubiła Dylan, a zależało mu, żeby obie miały dobre relacje. Jednak jego obawy okazały się bezpodstawne. Panna Bierk szybko odnalazła wspólny język z blondyną, chociaż Bach zdawał sobie sprawę, że nie było to takie proste. Dobra. Koniec tych wspominek!, krzyknął do siebie w myślach i wstał. Musiał chwilę zastanowić się co ze sobą zrobił, co wcale nie było takie trudne. Nastawił Spread Eagle na Broken City* i podkręcił głośność na maksymalną częstotliwość. Chwilę poskakał, po czym w podskokach przebył drogę do salonu, gdzie z podłogi podnosili zaspane głowy Skidzi i Dylan. 

- Bądź łaskaw wyłączyć ten jazgot! - syknął, wciąż z policzkiem przy glebie Rachel. 

- Trochę szacunku dla klasyki - odparł, drący się wniebogłosy z wokalistą Bach. 

- Co to za klasyka się pytam? - burknął Scotti, przewracając się na drugi bok. Była jakaś piętnasta, a ten cwel łupał swoją ukochaną piosenką na całą ulicę. W takich momentach Hill miał przeogromną i nieodpartą chęć go ukatrupić. Sabo, Rob i Dylan lekko się poruszyli, ale udawali, że dalej śpią. Jednak Sebastian nie dał im takiej szansy. Rzucił się prosto na nich, przygniatając również siostrę swoim wielkim cielskiem. Tego nie mogli zignorować.

- Ała! - pisnęła dziewczyna, a za nią poleciały wyzwiska.

- Kurwa mać!

- Bach, ty zjebie! Spierdalaj!

Dopiero gdy towarzystwo porządnie się wybudziło, Sebastian dał sobie spokój, uznając misję za zakończoną. Gdy stali przed nim zaspani, przeciągający się i rozczochrani, uśmiechnął się szeroko. 

- Ładna pogoda! Może wyjdziemy na dwór? - rzucił rozochocony, przekrzykując głośną muzykę. Nikt mu nie odpowiedział. Chyba zwyczajnie trawili jego propozycję w swoich zachlanych mózgach. Ich pozostałości po szarych komórkach pracowały na najwyższych obrotach, żeby skleić z jego słów coś sensownego. Sabo jednym ramieniem opierał się o Dylan, a drugą ręką rozcierał twarz. Hill wcisnął dłonie do kieszeni spodni i wyglądał jakby zaraz miał się przewrócić. Rachel odrzucił włosy do tyłu, chcąc wyglądać świeżo, a Rob gapił się tępo przed siebie, ziewając co chwilę. Sebastian nie widział innego sposobu jak po prostu użyć siły. Zagonił ospałych alkoholików do drzwi i po prostu wyrzucił za dom do średnich rozmiarów ogrodu. Tam rozstawił każdemu krzesełko i popchnął na siedzenie. Gdy wszyscy zajęli miejsca, spokojnie mógł zrobić to samo. Słońce świeciło niemiłosiernie, ale duchotę rozwiewał przyjemny wiatr. - No! Wiecie, że już za tydzień jedziemy w trasę?!

Wszyscy spojrzeli na niego wilkiem, walcząc z bólem wątroby, głowy albo jak Rob nogi, którą przygwoździł Bach. 

- Fajnie. Popodniecajmy się Bon Jovi - rzucił zmęczonym głosem Rachel. - Hill mieszkał chyba obok niego. Co nie, stary?

- Pamiętacie jak poszliśmy z nimi na jakieś afterpaty? - spytał Dave, ciągle rozcierając twarz.

- Tia. Za każdym razem, gdy ludzie ich widzieli było takie coś 'Jon Bon Jovi'! - Sebastian gestykulował, gdy mówił nazwisko wokalisty, co rozbawiło obecnych. - A mina Hilla była wtedy niezbędna, bo przecież trzymali się od małego. 

- A pamiętacie jak przy wejściu zatrzymali nas ochroniarze i pytali czy gramy w Bon Jovi? - Sabo parsknął śmiechem. - 'No, to może w Cinderella?' - Tym razem Dave zniżył głos i udawał goryla. - 'Nie, jesteśmy z innego zespołu. Gramy przed nimi', a ci 'Nie! Nie ma możliwości! Nie ma pierdolonej możliwości, żebyście weszli!'
- 'Nie, dzięki' - dorzucił Sebastian.

- Smutne... - podsumował wspominki Scotti, popijając Colę, którą wziął nie wiadomo skąd. Wszyscy westchnęli, ale w sumie po chwili zaczęli się tak głośno śmiać, że sąsiedzi wyszli na balkon i zaczęli się drzeć, żeby dzieciaki w ogródku się zamknęły. Bolan siedząc plecami do starszych ludzi, pokazał im środkowy palec, jednak na groźbę wezwania policji nieco spuścili z tonu, żeby zaraz po zniknięciu sąsiadów, rozpocząć poranną imprezę na nowo. Ktoś zarzucił pomysłem zrobienia ogniska, który wszyscy z ochotą podłapali. Dave z Dylan pojechali po prowiant, bo dziewczyna okazała się najbardziej trzeźwa, a cała reszta zaczęła bardzo powolne przygotowania. 

***

- Steven? - Dylan weszła z szerokim uśmiechem do pokoju chłopaka, ale zaraz tego pożałowała. Zastała Adlera z jakąś dziewczyną podczas seksu. Cała trójka znieruchomiała, wpatrując się w siebie z niedowierzaniem, jednak Bierk szybko się otrząsnęła, spuściła wzrok, bąknęła niewyraźnie 'Przepraszam' i szybko zamknęła za sobą drzwi. Steven nie miał pojęcia, co się stało, ale widząc dziewczynę, zrzucił z siebie blondynkę, wyskoczył z łóżka i wciągnął błyskawicznie na tyłek spodnie. W biegu narzucił jeszcze jakąś koszulkę. Miał tylko nadzieję, że zdąży złapać Dylan, zanim ta znowu zniknie. Nie zastanawiał się, dlaczego przyszła po takim czasie. Chciał z nią po prostu porozmawiać. Zbiegł ze schodów, a właściwie z nich zeskoczył, o mało nie wypieprzając się na ryj. Nie zwracał uwagi na wrzaski dziewczyny, którą zrzucił z łóżka.

- Ej, stary. Wiesz, że była tu... - zagadnął go Slash, ale Adler mu przerwał.

- Gdzie poszła?! - krzyknął. Hudson aż podskoczył ze zdziwienia.

- Wyszła szybko jakaś dziwna i nawet się nie przywitała - wybąkał gitarzysta, wskazując wyjście. Steven od razu wyskoczył na zewnątrz, szukając znajomej sylwetki. Zobaczył ją jak przechodziła na drugą stronę ulicy szybkim krokiem, wpatrując się w coś przed sobą. Pobiegł jej śladem, ale o mało nie wpadł pod samochód, który zatrzymał się przed nim z piskiem opon. Gdyby miał czas, zajebałby pierdolonemu gnojowi, ale nie patrzył na niego. Na szczęście Dylan nie przyspieszała. Musiał jeszcze po drodze skasować kilku przechodniów, ale w końcu do niej dotarł i złapał za rękę, zmuszając by się odwróciła.

- Czekaj! - wydusił, nie puszczając jej nadgarstka i oddychając głęboko. Trzymał dziewczynę mocno, w razie jakby miała zamiar uciekać. Ale nic takiego się nie stało. Gdy mógł normalnie oddychać, spojrzał w  końcu Dylan prosto w oczy. Jednak łez, nienawiści czy smutku nie widział. Spojrzenie Dylan było obojętne. Wydawało mu się, że wwiercała się mu prosto w mózg. Praktycznie czuł ból w skroniach. Nie wytrzymał długo i musiał odwrócić wzrok. - Co ty tu robisz?! - wyrzucił z siebie. Zabrzmiało to jak oskarżenie. Dziewczyna wyrwała gwałtownie dłoń, ale nie uciekła. Uśmiechnęła się tylko drwiąco.

- Powiedzmy, że pomyliłam adresy - Dylan niemal wypluła te słowa. - Ale chyba przeszkodziłam w czymś ważnym.

- Nie pogrywaj sobie, bo może zrobić się niebezpiecznie - rzucił Steven, odprowadzając wzrokiem jakiegoś zainteresowanego przechodnia. - Przyszłaś po czterech tygodniach i spodziewałaś się, że będę na ciebie czekał jak wierny kundel?!

- Przejebane, ale wiedziałam dokładnie, że tak będzie - odparła Dylan, znowu wracając do swojego obojętnego tonu. Steven patrzył na zimną, wyzbytą uczuć dziewczynę. Nie miał pojęcia, dlaczego mówił jej te wszystkie kłamstwa. Wcale tak nie myślał! Nie tak to zaplanował! To on miał do niej przyjść, nie odwrotnie! Przecież ciągle ją kochał. Tylko trafiła idealnie w chwili, gdy pieprzył się z tą dziwką. Nie miał żadnych uczuć wobec tych pierdolonych kurew, ale ona nie miała o tym pojęcia, bo nie potrafił tego powiedzieć. Wszyscy przed nią traktowali go jak śmiecia, a teraz sam robił jej to samo. Chciał znowu zobaczyć jej uśmiech, poczuć jej głowę na swoim ramieniu, dotknąć... Dla niej zrobiłby cokolwiek, by pokazać jak ją uwielbiał. Wszystko go bolało, kiedy nie był z nią. Nie miał sił. Chciał coś powiedzieć, ale Dylan go uprzedziła. - Dlaczego mówi się, że osoba, która wydaje się być tą jedyną okazuje się być kimś innym? - spytała, patrząc się w bok. Stevena dotknęło to o wiele bardziej niż się spodziewał. Podświadomie wiedział, że cokolwiek by robił, cokolwiek by mówił, ich miłości nie da się już ocalić. Nie gdy widział tak dobrze znaną, a równocześnie obcą dziewczynę.

- Dylan... - Steven nagle się załamał i złagodniał. - To wciąż ja... Jestem zagubiony bez ciebie.

Zdawało mu się, że dziewczyna drgnęła, ale szybko się opanowała.

- Nie pozwolę trwać temu związkowi, jeśli dalej chcesz się bawić moimi uczuciami - odparła, cofając się o krok. Spojrzała na niego jakby patrzyła na nudną wystawę w sklepie. - Już nie jesteś tym, którego kochałam. Idź. Wracaj do tamtej dziewczyny. Wybacz, że wam przeszkodziłam.

- Przecież sama w to nie wierzysz - wyjąkał zszokowany Steven, patrząc szeroko otwartymi oczami na Bierk. Wyglądał jakby go spoliczkowała. Dziewczyna uderzyła się z otwartej dłoni w czoło, przewracając oczami.

- Tak w ogóle wybacz. Głupio to zabrzmi, ale nie pamiętam jak się nazywasz - dodała, śmiejąc się perliście. - Steven, prawda?

Z każdym jej słowem nóż wbijał się coraz głębiej w serce blondyna. Chyba nigdy nie czuł takiej rozpaczy. Czuł się jak mały chłopiec. Chciał się przytulić i wypłakać komuś w ramię. Jednak jedyna osoba na świecie, która mogła to zrobić, właśnie uśmiechała się do niego jakby go nie znała. Kochał ją tak mocno, że aż bolało. Wiedział, że Dylan odgrywała rolę, ale robiła to tak przekonująco, że nie był pewny czy była w tamtym momencie tylko aktorką. Nawet nie zauważył, gdy wpatrywał się w plecy dziewczyny odchodzącej idealnie mu znanym krokiem.

***

- Wszystko może iść się jebać - mruknęła Dylan, zaciągając się papierosem i odkorkowując wino. Kolejną już zresztą butelkę wina. Erin rzuciła jej długie spojrzenie. Niedługo miał minąć drugi tydzień, odkąd stacjonowały w domu Perry'ch. W tym czasie Dylan zdążyła pogodzić się z Sebastianem i zerwać ze Stevenem raz na zawsze. Nie płakała, nie skarżyła się, po prostu była wkurzona. I to porządnie. Everly uspokoiła się, ale Bierk za to zamieniła się z nią miejscami. Było jej żal przyjaciółki, ale wiedziała, że to nie o współczucie teraz chodziło. Musiała przypilnować dziewczyny, żeby nie zrobiła niczego głupiego. Dylan poszła pogodzić się ze Stevenem i zastała sławetny widok. A wydawało się, że wszystko wychodziło na prostą. Cóż. Pierdolona przewrotność losu. Właśnie miała coś powiedzieć, gdy telefon zadzwonił. Obie spojrzały po sobie. Po kilku sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka, a z aparatu dobiegł je męski głos.

- Jest ktoś w domu?

Dylan przewróciła oczami, ale poszła odebrać. Erin nie spuszczała z niej wzroku, dopóki Bierk zniknęła w kuchni, po czym wzięła wino i nalała sobie cały kieliszek.

- Tu Dylan - rzuciła niezbyt miło czarna, opierając się ramieniem o ścianę.

- Cześć, piękna - mruknął Joe z niemałym znudzeniem w głosie. - Jak tam chałupa?

- Stoi. Czego chcesz? - spytała Dylan, patrząc na kota, który ocierał się o jej nogi. Słyszała jak po drugiej stronie słuchawki, Perry głęboko westchnął. Chwilę się nie odzywał, gdy w końcu odpowiedział pytaniem na pytanie:

- Zrobiłem ci coś?

- Nie, Joe. Przepraszam. - Dylan roztarła twarz dłonią, pozbywając się ostrego tonu. - Czemu dzwonisz?

- Jesteśmy w New Jersey i dziś będzie ostatni koncert. Nie uwierzysz, ale Hamilton rozjebał sobie rękę, a nie znaleźliśmy nikogo na jego miejsce. Więc jutro po południu będziemy wracać. Robisz coś jutro wieczorem?

- Jutro wieczorem to przejeżdża twoja żona, więc radzę ci się nią zająć - rzuciła twardo Dylan. Perry roześmiał się. - Powiedziałam coś śmiesznego?

- Po prostu wyobraziłem sobie twoją minę. I nie potrwa to całego wieczoru, a Billie wraca, ale dopiero za tydzień.

- Jak to za tydzień?!

Dziewczyna w ogóle nie słuchała tego, co mówił wcześniej gitarzysta. I nie miała pojęcia dlaczego wiadomość o opóźnieniu powrotu Billie Perry ją tak zaskoczyła. Albo właściwie rozzłościła. Nawet nie zorientowała się, że powiedziała to o wiele głośniej niż by chciała.

- Co jest? - Erin krzyknęła z salonu, kontrolując Dylan.

- Nie, nic - odpowiedziała dziewczyna, potrząsając głową.

- Kto to? - spytał Perry. Bierk przewróciła oczami. Naprawdę miała ochotę się porządnie upić, a nie odpowiadać na pytania.

- Moja przyjaciółka. Myślałeś, że sama będę siedzieć w tym wielkim domu przez dwa tygodnie? - mruknęła, wiedząc, że Joe na sto procent nie pamiętał, kim była Erin. - A co do jutra to i tak muszę oddać ci klucze. Będę tu do twojego powrotu. Trzymaj się.

I nie czekając na odpowiedź, odłożyła słuchawkę. Przez całą rozmowę spaliła papierosa do końca, a teraz chciała czegoś mocniejszego. Wino jej nie wystarczyło. Sięgnęla do prywatnych zapasów gitarzysty i wyciągnęła gin. Zanim wróciła do salonu, upiła porządnego łyka prosto z niebieskawej butelki. Tak. Poczeka sobie na Perry'ego, wciśnie mu te klucze i wyjedzie najdalej jak to bedzie tylko możliwe.

----------------------------------------------------------------------------------------
*Kawałek powstał w 1990.