środa, 11 marca 2015

God Loves Hippies: I Can't Stand It

           Perry Perry:
Jeny! To już piętnastka, a mnie łeb napierdala... 
I wybaczcie, że taki krótki i pojebany jakiś wyszedł. 
I sorka za ograniczonych bohaterów, ale jak pisałam to nawet 
nie wiedziałam, że tak wyszło... Hm...
Bożeno. Tylko Was przepraszam.
Za co ja się pytam?!

14. I Can't Stand It

- To jest pański dom?

- Yhym - mruknął Perry, poprawiając sobie okulary. Jak chyba każdy taksówkarz ten jego też lubił gadać. I to bardzo. Joe westchnął. Od dobrej pół godziny słuchał o podatkach, dziwkach, spedaleniu i ogólnemu szerzącemu się złu. Gdyby mógł, wysiadłby w połowie drogi, ale wtedy szedłby jakieś dwie godziny. Dał pieniądze facetowi i już otwierał drzwi, gdy kierowca rzucił:

- Kim jesteś, że stać cię na taką chałupę?

- Ambasadorem Specjalnego Regionu Administracyjnego Chin - mruknął znudzony do granic możliwości, po czym wysiadł i zatrzasnął drzwi. Wyciągnął gitarę z bagażnika, po czym wszedł na swój teren. Tyłek go bolał od tego pierdolonego siedzenia. Chociaż był to krótki spacer, przejście spod bramy do domu jakoś mu pomogło. Zastanawiał się, co zastanie, gdy przekroczy jego próg. Miał nadzieję, że Dylan wciąż była w środku i da się namówić na wypad do hotelu. Steven postanowił zaszaleć, porozpierdalać pokoje i robić inne interesujące rzeczy. A że nikt nie miał zamiaru robić tego u siebie w domu, wypadło na hotel. Jasne, że mógł pójść z jakąś inną dziewczyną, ale po co jak miał czarnulkę pod ręką. W dodatku lubił spędzać z nią czas. Przynajmniej nie wpychała mu się do łóżka. Albo jeszcze nie. Wzruszył ramionami sam do siebie, po czym nacisnął klamkę. Otwarte. Gdy wszedł, w domu panowała cisza. I mógłby sądzić, że nikogo w nim nie było, gdyby na wprost niego nie leżały dwie dziewczyny. Rozwalone na kanapach, spały w najlepsze. Jednej z nich całą twarz zasłaniały włosy, ale i tak wiedział, że to była Dylan. Drugą była jej przyjaciółka. Tylko jak ona miała na imię... 

Położył przy wejściu torbę i gitarę, po czym ruszył do kuchni. Zasłużył na coś mocnego. Wyciągnął butelkę whiskey, po czym wrócił do salonu. Na stoliku między kanapami stały trzy butelki wina i gin. Wszystkie doszczętnie opróżnione. Joe spojrzał jeszcze raz na te dwie chudziny z podniesionymi brwiami. Był pod wrażeniem. Nigdzie nie było śladu wymiocin, więc panienki zjechały w dobrym stylu. Usiadł obok Dylan, lekko szturchając dziewczynę w łydkę.

- Suń się - rzucił, ale Bierk tylko odetchnęła, zostając na swoim miejscu. Po odpaleniu papierosa wstał z kanapy, podciągnął spodnie i ułożył czarną tak, żeby sobie nie przeszkadzali. Wyglądało na to, że musiał poczekać, aż dziewczyny się obudzą. A to równie dobrze mogło nastąpić za kilka godzin. Jednak miał czas, papierosy, alkohol, świetne towarzystwo, a co najważniejsze wygodną kanapę.

***

Duff szedł ulicami Los Angeles bez określonego celu. W sumie wkurwił się na Adlera, Axla, Slasha, Izzy'go... No, na wszystkich się wkurwił. Każdy z osobna zapomniał o jego urodzinach. Niby nie przejmował się takimi błahostkami, ale nie dawało mu to spokoju. Sam nie wiedząc, czemu ruszył w stronę Heavenhouse. Pewnie dlatego, że było mu po drodze. I tak nie chciał robić niczego konkretnego. Nie myślał czy spotka Dylan, chociaż był to jej dom. Szedł do miejsca, które znał. Z dala od tych wszystkich popaprańców z jego zespołu. Stanął przed celem, wpatrując się uważnie w budynek. Lubił ten dom. Lubił jego klimat, wspomnienia i mieszkańców. Nieco kopniętych jak oni sami, ale jednak zupełnie innych. Sam nie wiedział, dlaczego ta atmosfera Heavenhouse przypominała mu rodzinny dom. Jego matka nie wieszała koralików, zasłon na ścianach, nie paliła kadzidełek, jednak było mu tam dobrze.

Westchnął i ruszył przed siebie. Wszedł wolno po schodach z dłońmi w kieszeniach katany i zanim zapukał, drzwi gwałtownie się otworzyły i stanął twarzą w twarz z Bachem. Gospodarz z początku lekko się zdziwił, ale zaraz szeroko uśmiechnął, widząc gościa.

- Siemasz, Kaganiasty! - rzucił jak zwykle nie wiadomo czym podniecony Sebastian. - Co ty tu robisz? Właśnie wychodzę!

- No, widzę - odparł, nieco zmieszany Duff. - A gdzie idziesz? - zagadnął z nadzieją, że będzie mógł dołączyć do blondyna. Nie miał zamiaru włóczyć się samemu po mieście. 

- Śmigam do małego. Chcesz jechać ze mną? - rzucił wesoło Bach, zamykając drzwi na klucz i zbiegając ze schodów. - No, chodź pojedziesz ze mną! Mam pełny bak, więc jakoś się doczłapiemy! Rusz się, Kagan! Jedziemy! Jedziemy! Będziemy jechać całą noc! - Sebastian strzelał propozycjami jak z rakiety, drąc się za każdym razem, gdy kończył zdanie. Widząc, że Duff się nie ruszył, wrócił na szczyt schodów i dosłownie zepchnął basistę, ciągnąc zaraz w stronę samochodu, podśpiewując na całą ulicę:

- Seattle! Czeka na nas Seattle! Miasto deszczu, błota i syfu!

Przeciągał każde słowo, niezwykle podniecony. McKagan wyłapał tylko słowo 'Seattle' i już się nie opierał. Nie ma to jak urodziny w rodzinnym mieście! Zdecydowanie dobrze trafił, a sława rodzeństwa Bierk go nie zawiodła. Robili wszystko bez zastanowienia, jednak nigdy nie ogarniał ich chaos jak Gunsów. Nawet ta ich anarchia przychodziła im niezwykle naturalnie i nigdy się na niej nie przejechali. Wszyscy im tego zazdrościli. Bierkowie nie robili nic na pół gwizdka, więc Duff był pewny, że nie było szansy, żeby się nudził. Wsiadł do samochodu, Sebastian wskoczył na miejsce kierowcy i włączył silnik. Momentalnie z głośników poleciało Wasted Generation. Muzyka łupała tak głośno, aż całe auto podskakiwało, jednak Bach był bardzo zadowolony z tego powodu. Pograł chwilę na kierownicy jak na perkusji, rzucił torbę na tylne siedzenie, odpalił papierosa, po czym spojrzał na blondyna.

- Zapiąłeś pasy? - spytał.

- Co? - McKagan rzucił mu pełne niezrozumienia spojrzenie, jednak Bach mruknął tylko:

- Bezpieczeństwo przede wszystkim.

I nie patrząc na drogę, ruszył z piskiem opon. Duffa wbiło w fotel i gdy tylko odzyskał władzę nad rękoma, szybko zapiął pas. Tak. Naprawdę zapowiadała się wspaniała podróż.

***

- Powiedz Dylan, że wróciłam do domu.

Joe machnął głową, po czym dziewczyna zniknęła za drzwiami. Słyszał jak odpala samochód i odjeżdża. Erin miała wątpliwości co do tego czy postąpiła słusznie, zostawiając przyjaciółkę sam na sam z gitarzystą, ale nie miała wyboru. Dylan spała jak zabita, a właściciel domu siedział obok na kanapie i raczej nie był skłonny, by Everly została do jej przebudzenia. Kwestia dobrego wychowania przeważyła nad chęcią chronienia czarnulki. Miała tylko nadzieję, że Dylan z tym swoim doszczętnie zniszczonym sercem, nie zrobi nic głupiego.

Tymczasem Perry stał nad Bierk, paląc papierosa i przyglądając się dziewczynie. Ta jakby wyczuła nieobecność swojej towarzyszki i zaczęła się przeciągać. Przetarła zaspaną twarz i zmarszczyła brwi, widząc nad sobą Perry'ego. 

- Co ty tu robisz? - rzuciła tylko, rozglądając się po pokoju z włosami na twarzy. - Gdzie Erin?

- Pojechała do domu, a co do pierwszego pytania, to tu mieszkam - odpowiedział cierpliwie Joe, siadając naprzeciwko dziewczyny. - Widzę, że korzystałaś z wolnej chałupy... - mruknął, zaciągając się papierosem i patrząc jednoznacznie na butelki. Dylan złapała się za głowę i odgarnęła włosy. - Wyglądasz jak zaspany suseł.

- Bardzo śmieszne - rzuciła ironicznie, podnosząc się do pionu, jednak praktycznie od razu schyliła się, chowając głowę między kolanami. - Czemu zawsze mnie to spotyka? - spytała bardziej siebie niż Perry'ego płaczliwym tonem.

- Nie martw się - odparł Joe, obserwując z lekkim półuśmiechem dziewczynę. - Kac dotyka każdego. 

- Perry, proszę. Nie mówię o kacu. Wątroba mnie tylko boli - wymamrotała niewyraźnie Dylan, nie podnosząc głowy. - I przepraszam za to - dodała, podnosząc sflaczałą rękę i wskazując stolik.

- Daj spokój, dziewczyno - zaśmiał się Joe. - Nie takie rzeczy się widziało. To może mi w końcu powiesz, co się stało.

Bierk wyprostowała się w końcu, patrząc na gitarzystę, rozwalonego na kanapie jak król. I tak nie miała nic do stracenia, a zważywszy na to, ze przez ostatnie dwa tygodnie okradała go z zapasów, była mu winna wyjaśnienia. Zresztą i tak nie miało to już znaczenia. Wzruszyła ramionami.

- Kiedy my sobie tak siedzimy, mój były chłopak posuwa jakąś laseczkę - zakomunikowała bez zająknięcia. Była bardziej smutna i zawiedziona, niż zrozpaczona. Przypomniała sobie spojrzenie Stevena, gdy ostatni raz go widziała na chodniku. I gdzie go zostawiła. Było jej go żal, ale i tak odeszła. - Ale nie ma co się użalać nad sobą.

- Skurwiel - rzucił Joe, podając dziewczynie butelkę whiskey, którą ta przyjęła. - Dylan, sama powiedziałaś, że to twój były. To jego pierdolona strata, że wybrał inną. Jesteś za młoda, żeby marnować czas na jakichś skończonych pedałów. Dopiero po jakimś czasie zrozumiesz, że to uczucie, to była kurewska fikcja. Mimo wszystkiego co czułaś, trzeba zapomnieć i iść dalej. Bo inaczej będziesz się zadręczać do końca życia. Trzeba wiedzieć, gdzie postawić pierdoloną granicę. 
- Kochanie, wybacz, że ci przerwę, ale musisz tyle przeklinać? - spytała Dylan znad butelki alkoholu. Joe rzucił jej spojrzenie pełne wyrzutu.

- Ja się tu staram powiedzieć coś mądrego, co cię podniesie na duchu, a ty mnie gasisz! A idź w cholerę!

- No, ej, Perry! Nie idź! - zaśmiała się dziewczyna, widząc aktorsko rozegrane obrażalstwo. - Powiedz coś jeszcze. Naprawdę mi się to podoba. 

Joe łaskawie usiadł z powrotem, mierząc uśmiechniętą Dylan.

- Straciłem wenę - burknął, a Bierk wyraźnie widziała, że od początku manifestacji swojego oburzenia gitarzysta się z nią droczył. Jednak oboje grali w tę grę dalej. Zrobiło się całkiem zabawnie. Z Dylan uszło wcześniejsze zamartwianie się, rozluźniła się, a uśmiech nie schodził jej z twarzy. Perry też to zauważył i w sumie oto chodziło. Chciał, żeby dziewczyna przestała myśleć o tym co było, a zaczęła cieszyć wolnością. Joe zastanawiał się jakim trzeba było być skurwielem, żeby doprowadzić taką dziewczynę do załamania. W sumie sam był takim skurwielem, tylko prócz Billie i kilku poprzednich nigdy nie angażował się na poważnie. Zresztą każdy jego związek kończył się za obopólną zgodą, więc tak po prawdzie nie miał sobie nic do zarzucenia. 

- Może to głupie - zaczęła nagle nieco poważniej Dylan. - Ale zastanawiam się czasem, co by było gdybym tam została...

- Jednak jesteś tutaj.

Bierk spojrzała na niego zmieszana, a Joe poczuł, że walnął coś kompletnie głupiego. Oboje zaczęli w tym samym momencie podziwiać ściany, a Perry gwizdnął.

- Zrobiło się niezręcznie... - wymruczał, po chwili ciszy. Jednak zerknęli na siebie i od razu wybuchnęli śmiechem.

- Ała! - krzyczała przez śmiech Dylan. - Moja wątroba!

- Skoro jesteś w dobrym humorze, może skoczysz ze mną na imprezę? - spytał, uśmiechający się co chwilę Perry.

- Nie, naprawdę nie mogę, Joe. Przepraszam, ale chyba powinnam się już zbierać. Która w ogóle jest godzina?

Dylan nieco się opanowała, ale gdy próbowała wstać, opadła z powrotem na kanapę.

- Dobra. Nigdzie nie idziemy. - Perry mrugnął do niej, a dziewczyna uśmiechnęła się sama do siebie, zamykając na chwilę oczy.

- To muszę zadzwonić do Sebastiana, że... Słyszysz?! - Dylan nagle przerwała, podskakując i wyzbywając się wcześniejszego wątpliwego stanu. Jednak wstać nie wstała, tylko nasłuchiwała. Po chwili i Joe usłyszał. Walnął facepalma, zdając sobie sprawę, czego słuchali. Widocznie automatyczny odtwarzacz się włączył, a muzyka poniosła się po całym domu.


- Panie Perry. Czujesz pan to?! - rzuciła wyraźnie podekscytowana dziewczyna. Gdyby ktoś organizował tańce na siedząco, Bierk zgarnęłaby wszystkie nagrody. Rytm przejmował powoli jej ciało od stóp do głowy. Po chwili skakała w miejscu. Czarna tak się rozkręciła, że jakimś cudem wstała i zaczęła wirować po pokoju. - Nie wiedziałam, że masz takie płyty! - rzuciła, dając się ponieść funkowi. Latała po całym salonie, wyśpiewując każdą linijkę tekstu. - Ale mnie to bierze!

- To nie moje. Steven uwielbia ich słuchać - mruknął kompletnie zażenowany Joe. Jednak nie mógł przestać się uśmiechać, widząc naglą  radość dziewczyny. - Dobrze się czujesz? - spytał, obserwując poważne miny Dylan, gdy śpiewała razem z zespołem. Ta wymachiwała nogami, rękoma, udając samego Maurice'a White'a. A wychodziło jej to naprawdę dobrze. Jeśli ktoś lubił takie wygibasy.

- Wspaniale! Lepiej niż w domu! A teraz... Teraz wszyscy wstają! - krzyknęła, wskakując na schody i rozkładając ręce jakby w środku były tłumy ludzi, a nie tylko Perry i ona. Weszła na samą górę, ciągle nie wypadając z rytmu. Gdy weszła, obróciła się na pięcie i zaczęła krzyczeć:

- Wstajemy! Wszyscy! Pan, pani, gruby dzieciak i ten pan z tyłu! - rzuciła, wskazując na gitarzystę. - Nie ma siedzenia! Boogie zaprasza!

Joe patrzył na nią jakby Bierk zwariowała, nie ruszając się z miejsca, jednak Dylan wzniosła nagle ręce w górę i dosłownie stańczyła, nie zeszła, po schodach. Ciągle śpiewając, podeszła do niego i pociągnęła go za sweter. 

- Co ty robisz? - spytał, trąc czoło.

- Powiedziałam: wszyscy! - syknęła, ale gdy tylko Joe wstał, odwrócił się i dosłownie przeskoczył kanapę, uciekając przed dziewczyną. - O, nie! Boogie dogoni wszystkich! - krzyczała za nim, biegając po całym domu. 

- Odczep się, wariatko!

- Dygi dygi dygi! Potrzebne ci cekinowe wdzianko!

- Upiłaś się! To można wyleczyć!

- Nie bądź sztywniakiem, panie Perry! Na scenie umie się ruszać, a w domu stary pierdziel!

W pewnym momencie Dylan po prostu padła wycieńczona na podłogę i z rozłożonymi na boki rękoma, wpatrywała się w sufit, chichrając się przy tym jak zjarana nastolatka.

- Kocham boogie - wydyszała, a uśmiech nie schodził jej z twarzy. Perry chciał coś powiedzieć, ale w tym czasie zabrzmiał głośny dzwonek telefonu. Dziewczyna jak widać zaniemogła, więc Joe poszedł odebrać. Przedtem jednak wyłączył boogie, co Dylan przyjęła z wyraźnym niezadowoleniem. Podniósł słuchawkę i nawet nie zdążył powiedzieć słowa, gdy ktoś wydarł się prosto w słuchawkę, przekrzykując grającą w tle muzykę:

- Wyłaź! Już jesteśmy!

I nieznany rozmówca rozłączył się tak szybko jak zadzwonił. Perry'emu jeszcze przez moment dzwoniło w uszach, a gdy się uspokoiło, Joe zorientował się, że z dworza słychać było trąbienie samochodu. Nawet nie zauważył, gdy Dylan zaczęła biegać po domu, zbierając swoje rzeczy i wrzucając je do torby. Gdy miała wszystko, szybko podbiegła do niego, odrzucając włosy, które ciągle spadały jej na twarz.

- To po mnie! Trzymaj się! Dzięki za wszystko! - rzuciła z uśmiechem, pocałowała go szybko w policzek i wybiegła z domu, zostawiając otwarte na oścież drzwi z kluczami w zamku. Perry instynktownie poszedł za nią, ale widział tylko jej długie włosy i rozpiętą białą koszulę, powiewającą w biegu. Dylan szybko dotarła do bramy, za którą czekał jakiś samochód. Muzyka łupała ze środka jakby siedzący w nim kolesie chcieli wypalić sobie mózgi. Krzyczeli coś do Bierk, która przerzuciła torbę za płot, po czym sama wdrapała się na niego i po chwili była już po drugiej stronie. Podbiegła do samochodu i weszła przez otwarte okno na tylne siedzenia. Gdy tylko znalazła się w środku, auto ruszyło z piskiem opon, a muzyka jeszcze przez dłuższy czas niosła się w oddali, aż zupełnie ucichła.

***

- Więc... Miałem ten tatuaż, a potem... Zdecydowaliśmy się dać go na okładkę - mruknął Axl, wskazując na ramię. Udzielili tego wywiadu dla świętego spokoju. W dodatku oboje przegrali zakład ze Stevenem i musieli siedzieć ponad dwie godziny, odpowiadając w kółko na te same pytania. Do tego następna wypowiedź dziennikarza dobiła ich jakąkolwiek wiarę w ludzi.

- I to będzie jedna z rzeczy, które opowiesz swoim wnukom.

- Nie wiem czy zauważyłeś, ale Slash chciał mieć proste włosy - kontynuował, ignorując faceta Axl i mówiąc dalej. Slash zachichotał, patrząc uważanie na siedzącego obok rudego.

- Nie prosiłem o proste włosy! - zaprzeczył, nie mogą powstrzymać śmiechu.

- Ależ tak - spokojnie odparł Rose, śmiejąc się pod nosem z głupoty kudłatego.

- Nie - dodał już poważniejszy Hudson.

- Tak, nie zaprzeczaj.

- Nie prosiłem...

- Prosiłeś.

- Dlaczego tak mówisz?

- Bo prosiłeś.

- Dlaczego? Byłem pijany?

Po dwóch godzinach oboje z Rose'm wyszli z hotelu. Jakże wspaniale było poczuć wolność. Bez tego pierdzenia w stołek i siedzenia z ludźmi ubranych w garniaki, mających w dupach korniszony. Zdecydowanie lepiej było wrócić do siebie. Slash szturchnął zamyślonego rudzielca.

- To co? Gdzie teraz? - spytał, idąc w stronę parkingu, gdzie zostawili samochód. Jednak Axl nie poszedł za nim. Slash zatrzymał się więc w pół kroku i powtórzył pytanie.

- Cicho! - uciszył go Rose. Hudson spojrzał na niego z podniesionymi brwiami, ale wokalista nie mógł tego zobaczyć. - Tworzę! - rzucił tylko, po czym szybkim krokiem zmierzał do parkingu. Slash wzruszył ramionami i poczłapał za nim, paląc papierosa. Ile dziwnych rzeczy zdarzyło mu się z tą rudą pizdą? Slash nie miał tyle palców, żeby zliczyć wszystkie akcje. W tej chwili trudno mu było nawet zliczyć do trzech. Gdy Axl doszedł do auta, zaczął się szarpać z klamką jak zirytowany pięciolatek. Jednak to Slash miał kluczyki i władzę. Nie przewidział tylko tego, że twórczy zapęd Rose'a, doprowadzi go do wybicia okna łokciem i dostania się do środka. Hudson szedł jednak niewzruszony dalej, a gdy wsiadł na miejsce kierowcy, jego towarzysz już bazgrał jakieś słowa na drzwiach. Świetnie, przeleciało czarnemu przez głowę. A dopiero co wypożyczyliśmy tę furę. Odpalił silnik i wyjechał z parkingu, kierując się do ich mieszkania. Jednak wcześniej zajechał pod monopolowy. Pracowała tam naprawdę fajna dziewczyna, jednak jak na złość dziś był jakiś stary, gruby facet. Kupił trzy paczki fajek, kilka browców, jedną tequilę oraz dwa Daniel'sy. Gdy wrócił do samochodu, Axl podskakiwał na siedzeniu z niecierpliwością, wypatrując gitarzysty.

- Jedźmy już! No, jedźmy! - krzyczał podniecony. Slash domyślił się, że jego przyjaciel właśnie skończył piosenkę, gdy on był w sklepie. No, tak. Wena to paskudna suka. Potrafiła złapać w najmniej odpowiednim momencie. Gdy dojechali na miejsce, Axl wyskoczył z jeszcze jadącego auta i zniknął w mieszkaniu. A propos dziwnych akcji, Slasha już chyba nie miało nic zdziwić. Wysiadł z samochodu, gdy nagle coś wyleciało mu z kieszeni skóry. Wyglądało to na papierek. Jednak czarny go podniósł i rozłożył. O mało się nie opluł, czytając słowa napisane na świstku. Gdy skończył, obmacał kieszenie, szukając jeszcze podobnych liścików, ale nic nie znalazł. Obracał papierek kilkanaście razy, jednak nic więcej nie było na nim napisane. Wciąż trzymając karteczkę przed sobą, pognał za Axlem, wołając, że potrzebuje gitary.

***

- Siemasz, Duffy! - krzyknęła rozradowana Dylan, obejmując szyję McKagana ramieniem, aż po łokieć i całując go w policzek. Basista nieco się zdziwił, szczególnie, że dziewczyna lekko go poddusiła, przygniatając mu głowę do zagłówka, jednak po chwili czując swobodę, potarmosił ją po włosach, rzucił 'Siemanko', a zadowolona Bierk szturchnęła tylko swojego brata i rzuciła się z powrotem na tylne siedzenia, wyciągając nogi między miejsca z przodu. 

- Coś ty tam robiła, że taka zadowolona jesteś? - krzyknął bez przywitania do siostry Sebastian, patrząc na Dylan przez tylne lusterko. Oczywiście w międzyczasie nie patrzył na drogę, śpiewał z wokalistą Y&T, palił papierosa i zmieniał biegi. Duff zastanawiał się czy dobrze zrobił, wsiadając do samochodu tego furiata. Dylan jakby czytała mu w myślach, ignorując przy tym pytanie brata:

- Nie martw się, Duffy. Sebastian został poczęty w tym samochodzie, więc rajdowca ma we krwi.

Przerażony McKagan zerknął na Bacha, który w tym momencie szczerzył się szeroko, miętoląc peta jak farmer źdźbło zboża. 

- Jak umrzemy to przynajmniej od razu trafimy pod Schody do Nieba - dodała niewzruszona turbulencjami dziewczyna, wyciągając skręta. Duff odwrócił się do niej, zdając sobie sprawę, że nigdy nie znał Bierków tak dobrze jak myślał. Dziewczyna łącznie z rzeczami ciągle podskakiwała na siedzeniu, ale nie zważała na to. Spokojnie próbowała odpalić blanta. W pewnym momencie samochód wjechał w jakąś dziurę i mocno nimi potrząsnęło. Duff bał się, że pękła opona, ale Bach jechał niestrudzenie dalej. - Ja pierdolę, Sebastian! - rzuciła zirytowana dziewczyna, nie mogąc zapalić jointa. - Możesz nie wjeżdżać w takie gówna?! Jedź prosto!

Jej brat wrócił do poprzedniej szaleńczej jazdy i McKgana myślał, że czarna jeszcze doda, żeby zwolnił czy coś w tym guście, ale ta rzuciła tylko:

- Dziękuję!

Duffa wbiło w fotel, skrzyżował ramiona na klatce piersiowej, mocno przycisnął do siebie i zmniejszył się o co najmniej dziesięć centymetrów. Musiała minąć dobra połowa drogi zanim jako tako przywyknął do dziwnego stylu jazdy Bacha. W sumie sam jeździł niezbyt uważnie, Slash to już w ogóle był demon szybkości, ale to przewyższało najśmielsze oczekiwania. Podczas podróży myślał o Seattle. Mieście, w którym niektórzy włóczędzy byli naprawdę szczęśliwi. Żyli według ustalonego rytmu, można było ich spotkać na ulicach rozmawiających z ludźmi. Na ich twarzach gościł uśmiech. Ale można było tez spotkać tak zwanych "ludzi sukcesu". Zarobili miliony dolarów, a nie przeżyli ani jednego szczęśliwego dnia. Wszystko zaczynało się i kończyło w tym mieście.

Po dobrych czterech godzinach jazdy Bierkowie wpadli na kolejny wspaniały pomysł umilenia sobie podróży.

- Ej, Sebastian. Nasz pasażer jakiś taki niemrawy. Może go tak rozweselić? - rzuciła Dylan, oddając kolejnego z rzędu skręta Duffowi. 

- O, super! - Bach podłapał myśl. - To jedna z naszych ulubionych gier. Kagan, spodoba ci się to. Wierz mi!

Rzucił głupi wyszczerz basiście, który spojrzał pytająco na dziewczynę. Ta wzruszyła ramionami i odparła:

- Będziemy cię podrywać.

- Że co takiego?! - wrzasnął Duff, rzucając jej zdziwione spojrzenie. - On też?! - spytał, wskazując na Bacha. Gdy czarna potwierdziła, zaczął się stawiać. - Nie będzie mnie obmacywał! Ocipieliście?!

- Oj, spokojnie - mruknęła niezbita z tropu Dylan. - Nikt cię nie będzie macał. Rzucamy najżałośniejsze teksty na podryw. Kto nie przebije, przegrywa. Plus do tego oczywiście musisz zaaprobować zwycięzcę.

- To znaczy?

Dziewczyna po raz kolejny wzruszyła ramionami.

- To już zależy od ciebie.

- To ja już mam championa - rzucił blondyn, puszczając oczko do czarnej. Ta tylko walnęła go lekko w ramię i zaciągnęła blantem. Sebastian ściszył muzykę, a Dylan oparła łokcie na siedzeniach pasażera i kierowcy, po czym oddała głos bratu. Ten odchrząknął i powiedział zalotnym głosem:

- Twoje usta wyglądaja na samotne... Może spotkają się z moimi?

Duffowi już na początku przestawała podobać się ta gra. Bach patrzył na niego jak na kolację. Wzdrygnął się, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo uprzedziła go dziewczyna:

- E! Słabe! Wszyscy to znają! Dobra, to może coś prostego na początek... - Zamyśliła się, po czym złapała McKagana za podbródek, żeby patrzył jej w oczy. Dylan jednak nic mu nie zrobiła, tylko zaczęła zezować. - Chciałabym mieć zeza, żeby widzieć cię podwójnie.

- Tia, tia. Zostaw go! - mruknął Sebastian. - Twoje oczy są niebieskie jak ocean... I kochanie utonąłem w morzu.

Dylan zabuczała i znowu skierowała Duffa do siebie, nie zważając na to, że blondyn był coraz bardziej zagubiony. Czuł się osaczony przez te dwójkę zdrowo kopniętego rodzeństwa. Jednak nikt nie pozwolił mu nawet pomyśleć.

- Chciałabym być twoimi skarpetami... Żebym była z tobą na każdym kroku.

McKagan walnął facepalma, co wywołało okrzyk radości u dziewczyny, a zawodzenie Sebastiana.

- Widzisz? - rzuciła do Bacha. - To oznaka, że wygrywam!

- Wmawiaj sobie, skarbie. Teraz moja kolej. Jeśli nic nie trwa wiecznie, będziesz moim niczym?

- Twój tata był bokserem? Bo jesteś nokautem.

- Nie jestem pijany. Tylko zatrułem się tobą.

Rodzeństwo rzucało tekstami na podryw jak z karabinu, a Duff nie mógł przestać ich słuchać. Już nie chodziło o wygraną, ale o niesamowite relacje między tym dwojgiem. Zdrowa, a w ich przypadku, chora rywalizacja wcale nie wpływała na ich braterskie przywiązanie. McKagan nigdy nie widział tak idealnej rodzinki. Co prawda oboje należeli do pojebanego pokolenia Los Angeles, ale gdyby żyli na bezludnej wyspie, nic nie mogłoby przeszkodzić im w dogadaniu się. Byli zawsze zgodni, odpowiadali praktycznie w tych samych momentach, kochali się. I było to widać na każdym kroku. Nawet gdy jedno docinało drugiemu. Duff nie mógł tego zrozumieć i w jakimś stopniu zazdrościł im tego. Jak chyba zresztą wszyscy. 

- Myślałam, że szczęście zaczyna się na 'S'. Dlaczego więc moje zaczyna się na 'D'?

- Mogę zrobić ci zdjęcie? Chcę pokazać moim znajomym, że anioły istnieją naprawdę.

- Jesteś religijny? Bo... Jesteś odpowiedzią na moje modlitwy.

- Nie jestem fotografem, ale mogę zrobić nasze wspólne zdjęcie.

- Mogę odprowadzić cię do domu? Bo rodzice mówili mi, żeby podążała za marzeniami.

W tym momencie zapadła cisza. Dylan z Duffem spojrzeli na Sebastiana, czekając na jakąś odpowiedź. Ten jednak ciężko myślał, aż w końcu wybuchnął, uderzając z całej siły w kierownicę.

- Nie! Znowu wygrała! Nigdy nie przebiję tego taniego tekstu! Znowu kurwa lepsza! A pierdolcie się!

Dylan parsknęła śmiechem, a chwilę po niej McKagan. Przez kolejne parędziesiąt minut Bach cały zły wpatrywał się w drodze, gdy jego siostra omawiała warunki swojego zwycięstwa z Duffem.

4 komentarze:

  1. Dobra, jestem! Z cholernym opóźnieniem, ale... bla bla bla, przejdźmy do rozdziału.
    Zajebisty jak zwykle, końcówką mnie kupiłaś, mała! Wait. Najpierw to ja może Cię spytam o wzrost xD (Nieśmieszne, ciii)
    Także tego... zacznę od końcówki, jebać schematy. Najlepsza gra ever! Trzeba będzie kiedyś uskutecznić 8) Swoją drogą... Yey, Seattle! Uwielbiam to miasto, dzięki... głupio to zabrzmi, ale dzięki Twoim opowiadaniom. Zajebiście oddajesz jego klimat. Tak jakbyś tam była już wiele razy.
    Dalej... Hej, zapomnieć o urodzinach McKagana?! Dobra... też mi się czasem zapomina o czyichś... NO ALE NIE O DUFFA! Chociaż myślę, że wypad do rodzinnego miasta z jebniętym rodzeństwem jest bardziej kuszącą propozycją niż jakieś tam przyjęcie, dajmy na to niespodzianka. Przynajmniej dla mnie :v Więc nie bój nic morda, jeszcze fajnie spędzisz ten dzień. O ile nie zginiesz w wypadku samochodowym ;) Ale zapięte pasy są? Są!
    Jedziemy dalej... O wąteczku Axla i Slasha wypowiem się krótko... Fajny, podoba mi się. Nie no, jeszcze jedno zdanie się przyda. Wena twórcza 'rudej pizdy' i podchwycenie jej przez Hudsona? Proszę państwa, tworzy się arcydzieło! Ewentualnie dobry song przepełniony alkoholowonarkotykowoseksistowskim tekstem. Na jedno wychodzi.
    Ha! I mamy 4 zdania!
    No i Mr. Perry. Właściwie... Od dłuższego czasu wytężam nad tą myślą swój mózg (tak, posiadam)... Kim oni dla siebie są? Tzn Perry z Dylan. Przyjaciele? Tacy... dziwni. A w dupie, tak czy siak ta relacja jest ciekawa i mi się jak najbardziej podoba.
    No i na koniec mam prośbę... Wróć do pisania możliwie jak najszybciej. Rocket tęskni!



    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Siemasz, Rocket! Po takim czasie witam! Wgl pierwsza z komentarzem i jakimkolwiek odzewem a propos rozdziału. Wgl przyznam się, że też tu dawno nie zaglądałam heh I nie wiem o czym jest rozdział, więc mi przypomnisz. A Ty ile masz wzrostu? Nikogo nie podpuszczam :) Dziena! W opowiadaniu nie tylko zresztą moim przyznam się, że LA cholernie mnie nudzi XD Seattle to mój klimat! Jedyny niepowtarzalny! Ale cieszę się, że zmusiłam Cię do polubienia tego miasta, bo jest wspaniałe! I mam nadzieję, że się ucieszysz newsem, że następny rozdział będzie się dział właśnie tam. W całości. Mogłabym pisać o tym cały czas i najchętniej przeniosłabym właśnie tam całą akcję xD Ale tego nikt nie chce, więc Seattle będzie epizodycznie, choć wciąż z nami. Wgl te urodziny Duffa z dupy wyskoczyły, bo po prostu potrzebowałam jakiegoś problemu. I cholera tam jedna by wzięła czas xD Pasy najważniejsze! A muzyka dopasowana do jazdy również hehe Cały rozdział z dupy, tylko końcówka jest fajna moim zdaniem heh Powoli wracam do życia, Rocket. Dzięki wielkie za odzew i mobilizację!

      Usuń
  2. I teraz mam problem. Bo nie.moge zdecydowac sie, ktory z rozdzialow byl lepszy, ten, czy ten z Einsteinem.
    Brzuch mnie boli od smiechu i przy okazji zaniepokoilam swoim zachowaniem rodzicow, czytajac ten rozdzial w salonie. Jest świetny! Rozdzial w sensie. A ten fragment z tańczaca Dylan
    Ojej, megamegamega świetny, kocham go! Uwielbiam jak piszesz takie sceny, wygrywaja z kazdym kabaretem i z kada komedia na swiecie i w galaktyce XD
    No, a co jeszcze... Bedzie Seattle! Awwwww *w*
    A i nadal mam mala nadzieje ze Dylan wroci do Adlera, pomimo ze jakos mi jej tak szkoda i wgl
    Ale taka urocza para byla
    Eh

    I tak wgl to kompletnie zapomnialam o Marii XD potrzebowalam chyba z 10 minut zeby sobie przypomniec co to za postac.
    Jestem ciekawa jak to sie skonczy. Spotkanie Bacha i Marii ofc XD

    I zastanawiam sie jaka to piosenke Axl napisal i co bypo napisane na tej karteczce w kurtce Slasha. W sumie to podejrzewam ze moze cos na gitare, bo o nia w sumie prosil XD


    I nie.moge sie doczekac koncertu Skidow i Bon Jovi. Znaczy mam nadzieje, ze je opiszesz XD


    No, to chyba byloby na tyle... Rozdzial podoba mi sie tak bardzo jak ten z Einsteinem. Jest naprawde swietny. Smieszny i taki, kolorowy, ze tak napisze.

    Ahoj!/lili

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żebyś to miała taki problem jak wstawię następny rozdział, bo za cholerę nie jestem pewna jaki będzie. Znaczy na pewno nie taki ‘śmiechowy’. Oj, nie heh Dobrze, że pornosów nie było, bo pewnie byś wgl zezchizowała przy rodzicach. A tego nie chcemy. No, takim komikiem to nie jestem, ale dzięki ;D Serio, dzięki, Lili. No, będzie Seattle i chyba też się z tego bardzo cieszę. LA mi się znudziło jak już mówiłam. Właśnie nie mialam zamiaru opisywać trasy z Bon Jovi, ale może jakiś fragment się trafi… Faktycznie, może być spoko.

      Usuń